20. Przymierze

371 24 47
                                    

24 maja 1557 roku, Konstantynopol

- Anne, niebieska! - Murad przebiegł przez pół komnaty z zaciśniętą piąstką, a dobiegając do Ismihan, otworzył rączkę, podając jej spinkę z granatowym tulipanem, którą przyjęła z uśmiechem, gładząc syna po złotych lokach.

- Zobacz, co wybrał ci twój brat. - Roześmiała się, pokazując ozdobę siedzącej obok Alime, która również wybuchnęła gromkim śmiechem; malec nie mógł wiedzieć, iż do różowej kreacji nie pasowały zaproponowane przez niego dekoracje.

- Alime się nie podoba? - Buzia księcia wykrzywiła się w podkuwkę, sugerując nadchodzący wybuch płaczu.

- Oczywiście, że mi się podoba. - Mała sułtanka przygarnęła go do siebie, posyłając mu ciepły, pełen siostrzanej miłości uśmiech. - Mama skończyła mi już czesać włosy, ale zobacz, mogę wpiąć ją tutaj. - Umieściła spinkę przy dekolcie sukni. - Teraz jest jak broszka. Podoba ci się?

- Tak. - Oblicze Murada znów rozpogodził radosny uśmiech, a Ismihan poczuła ciepło na sercu, obserwując tę scenę; zawsze chciała, aby jej dzieci zbudowały taką relację i mogły na siebie liczyć w przyszłości, gdy rodziców zabraknie.

Wprawdzie Alime nie była jej rodzoną córką, lecz to nie przeszkadzało im wytworzyć więzi silniejszej niż geny. Nigdy również nie traktowała żadnego z dzieci inaczej, od początku stawiała je na równi, starając się każdemu poświęcić wystarczająco wiele uwagi, aby nie poczuło się pominięte. Kochała oboje równie mocno i była gotowa ofiarować własne życie, gdyby to mogło ochronić Alime i Murada. Płeć czy więzy krwi nie miały żadnego znaczenia. Być może wpływ na to miała kultura, z której pochodziła, a także rodzina, w jakiej się wychowała. Na Wawelu córki nie były traktowane gorzej od synów, a pociechy zmarłej królowej otrzymywały od nowej wybranki władcy tyle samo miłości, co od biologicznej matki. Takie zwyczaje kontynuowała, gdyż nie wyobrażała sobie postąpić inaczej. I patrząc na szczęście swych latorośli, wiedziała, iż podjęła słuszną decyzję.

- Pani. - Z zamyślenia Jagiellonkę wyrwało skrzypnięcie drzwi i cichy głos służącej. - Przyszła sułtanka Mahfiruz.

- Wpuść ją. - Kiwnęła głową, wygładzając delikatną tkaninę swej sukni i biorąc głębszy oddech. Długo odkładała tę chwilę, lecz w końcu musiała stawić czoła przeszłości, by przekonać się, jaki wpływ ma ona na teraźniejszość. - Esma, zaprowadź dzieci do sułtanki Mihrimah, powinna być w ogrodzie z Ayse Humasah i Bali Beyem.

- Tak, chodźmy do cioci! - Murad, podskakując żywiołowo, pociągnął służkę za rękę, a zaraz za nimi, równie szczęśliwa, podążyła Alime i cały ten wesoły korowód minął w drzwiach jasnowłosą kobietę, która na jego widok uśmiechnęła się nieznacznie.

- Sultanym. - Mahfiruz dygnęła przed Jagiellonką w geście pełnej szczerej, niewymuszonej pokory, wyrażającej szacunek, jaki żywiła wobec prawowitej małżonki padyszacha.

- Usiądź. - Isimihan uśmiechnęła się łagodnie, wskazując jej miejsce przy swoim boku, które zajęła niezwłocznie, lecz nieco niepewnie. Mierząc ją uważnym, bystrym spojrzeniem Polka bez trudu zrozumiała, co urzekło w niej Bayezida. Wciąż emanowały od niej dobroć i skromność, a w czasach, gdy się poznali, musiała zachwycać swym urokiem jeszcze bardziej niż obecnie. - Do tej pory nie miałyśmy okazji porozmawiać. Chciałabym to zmienić. Nie chcę, abyś myślała, że masz we mnie wroga tylko z powodu tego, co kiedyś łączyło cię z sułtanem.

- Ależ skąd, pani - zaprzeczyła gwałtownie, kręcąc głową, co sprawiło, że jej złote loki wysunęły się spod chusty, nieco przykrywając zaróżowione policzki. - Nie śmiałabym tak pomyśleć.

Tysiąc Łez ✔️Where stories live. Discover now