Rozdział trzydziesty piąty: Ojcowie i dziedzice

1.2K 108 115
                                    

Indigena przyklęknęła przy swoim Lordzie i zamknęła oczy. Dłonie wibrowały jej, przyciskając zwijające się w konwulsjach ciało.

– Przepraszam – wyszeptała, niepewna kogo właściwie przeprasza: swojego Lorda, siebie, czy też kogokolwiek, przez kogo jej Lord trząsł się teraz jak trzymana przez teriera mokra ścierka.

Konwulsje zaczęły się w niedługo po tym, jak Indigena wyczuła rosnącą na zachodzie magię Harry'ego. Jej Lord zawył, a dźwięk ten poniósł się echem po niewielkim tunelu. Indigena podpełzła do niego i usiłowała zapytać, co się dzieje, ale nie był w stanie jej odpowiedzieć, tylko ponownie zawył donośnie. Indigena przypomniała sobie jakieś ogólne instrukcje o tym, jak pomagać ludziom przeżywającym atak padaczki, więc przypilnowała, żeby przypadkiem nie udławił się własnym językiem, po czym spróbowała rzucić na niego zaklęcia pętające, ale wszystkie podświadomie przełamywał. Niemal była skłonna uznać to za dobry znak – bo może jej Lord odzyskiwał magię – ale nie była w stanie tego określić, a zaraz potem nastąpiło jeszcze więcej miotania się i wycia.

Mamrotała pocieszające słowa i głaskała go po głowie. Jego skóra wydawała się zimna i łuskowata, a zapach ziemi unosił się silnie wokół niej. Z drugiej jednak strony ostatecznie znajdowali się pod ziemią. Indigena potrząsnęła głową. Już niemal utraciła poczucie węchu, a przynajmniej tej części, która pozwalała jej na rozróżnienie między magią, a zwykłym gruntem.

Znowu coś wymamrotała i nagle plecy Voldemorta wygięły się przeraźliwie, a on sam wydał z siebie świst, jakby był zbyt przerażony, żeby nawet krzyczeć. Indigena zadrżała, nie odrywając wzroku od jego twarzy, zastanawiając się, co się właściwie dzieje i czy istnieje coś, co mogłaby na to poradzić.

I wtedy coś poruszyło się pod sufitem tunelu.

Indigena poderwała wzrok. Poruszenie powtórzyło się i przez ułamek sekundy zobaczyła blask jasnych kolorów, gorączkowo jasnych, migocących niczym tęcza w stawie, którego taflę ktoś nieostrożnie naruszył.

Ruch zanikł i nie pojawił się więcej, a jej Lord wreszcie opadł na posłanie i odetchnął głęboko.

Indigena pokręciła głową i ułożyła mu ręce wzdłuż ciała. Był przerażająco chudy, żebra odcinały mu się na bladej skórze niczym suche badyle. Wiedziała, że nie umrze; tyle sam jej powiedział. Ale na samą myśl, jak wiele musiał wycierpieć, byle tylko pozostać przy życiu, robiło się jej go żal.

* * *

Rufus poderwał wzrok i zmarszczył brwi, kiedy przez okno wleciała sowa. Momentalnie ją rozpoznał, oczywiście; nawet pośród sów śnieżnych nie istniało zbyt wiele takich, których złote oczy lśniły by tak oczywistą inteligencją jak te u Hedwigi Harry'ego. Wylądowała na jego biurku, po czym wyciągnęła do niego pazur, przyglądając się wyczekująco.

Rufus zdjął list z jej nogi. Koperta została zalakowana pieczęcią, której nigdy wcześniej nie widział: krąg gwiazd, w tle którego znajdował się niknący księżyc i wschodzące słońce. Oczywiście, tak musiała wyglądać pieczęć Przymierza Słońca i Cienia; to by miało sens, w dodatku kto inny mógłby skorzystać z sowy Harry'ego?

Otworzył list.

10 października 1996

Drogi ministrze Scrimgeourze,

Zasługuje pan na to, żeby dowiedzieć się o tym, co zaszło w Leśnej Twierdzy w przeciągu ostatniej godziny. Przede wszystkim zostaliśmy ponownie zaatakowani przez niewymownych. Wierzę, że tym razem było ich dwudziestu. Zdołali przedostać się przez skonstruowane przeze mnie osłony dzięki własnym broniom.

Pieśń w czasie rewolucjiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz