Rozdział 1

775 42 21
                                    

Aleksander Wolf zdawał sobie sprawę z tego, że prędzej czy później może skończyć z zaklejonymi ustami, dłońmi związanymi za plecami i workiem na łbie, a wszystko to niedbale zapakowane w przepastny bagażnik czarnego mercedesa. Problem polegał tylko na tym, że według niego dzisiejszy dzień był bardzo nieodpowiednim momentem na tego typu zabawy.

Według gości, którzy wieźli go chuj wie gdzie, pora była idealna.

Orientacja Aleksandra, która swoją drogą była całkiem niezgorsza, mówiła mu, że jechali już dobrą godzinę, z dość zawrotną prędkością. Czyli wszystko wskazywało na to, że byli na autostradzie. Czyli wywozili go ze stolicy. Dla niego nie było ważne to, w którą stronę jechali, bardziej istotnym było, ile czasu mu zostało, aby się uwolnić i zniknąć z bagażnika, nim ktokolwiek się zorientuje. Na samą myśl durnych min swoich potencjalnych oprawców, zaczął się śmiać sam do siebie. Bardzo szybko mu jednak przeszło, gdy auto na chwilę zwolniło i zaczęło jechać po łuku. Był skłonny założyć się o grubą kasę, że niebawem dotrą do celu podróży, prawdopodobnie jakiegoś lasu, z miękką ściółką, idealną do zanurzenia w niej łopaty.

Mowy nie ma, pomyślał zdeterminowany, dziś nie umrę.

Problemem było tylko to, że z niego taki David Copperfield jak z koziej dupy trąba, a jedyna sztuczka magiczna jaką dysponował, polegała na oszukiwaniu skarbówki. Od momentu gdy został wpakowany do bagażnika i auto ruszyło przed siebie, robił wszystko, aby ściągnąć z nadgarstków krępujące go więzy. W chwili, w której samochód nieco zwolnił, jego determinacja wzrosła kilkukrotnie.

Pieprzony czasie, myślał coraz bardziej poirytowany, czy naprawdę całe nasze życie musi się kręcić wokół ciebie? Czy ja nie mam swojego anioła stróża, który mógłby mi w tym momencie pomóc? Czy ja naprawdę sobie na to zasłużyłem?

No dobra, musiał przyznać w duchu, bo głośno nie bardzo mógł, zasłużył sobie na wszystko to, co go spotkało, i jeśli miał być szczery, to nawet pożałował kilku rzeczy, których się dopuścił. Jednak kogo to teraz tak naprawdę obchodziło? Chyba tylko jego, ale przecież powinien mieć świadomość, że co, jak co - w tym bagażniku, to on sprawiedliwości na pewno nie uświadczy.

A może jednak uświadczy? Może jednak jego anioł stróż go wysłucha?

Po długich i mozolnych próbach oswobodzenia się, gruby węzeł, który krępował jego dłonie w końcu został zsunięty z jednej ręki. Kilka sekund później uwolnił drugą, ściągnął worek z głowy i odkleił taśmę z ust.

Zabolało.

Uznał, że połowa sukcesu za nim. Teraz trzeba się uwolnić z bagażnika i spieprzać w najbliższe krzaki. O ile w ogóle taka alternatywa się znajdzie, bo przecież nie miał pojęcia gdzie go wiozą. To równie dobrze mógł być las, pustostan czy też jakiś dom. Gdyby mógł wybierać i jeszcze raz poprosić swojego anioła stróża o pomoc, wybrałby las.

Gęsty las.

Samochód zaczął zwalniać, a do uszu Aleksandra dotarł szum aut, które najprawdopodobniej jechały z naprzeciwka. Wszystko wskazywało na to, że czekali, aż będą mogli skręcić. Chwilę trwało nim manewr został wykonany. Znowu jechali dość płynnie, chociaż już nie tak szybko jak wcześniej.

I znowu kolejny skręt, wjazd na dziurawą drogę i powolna jazda przed siebie.

Raz kozie śmierć, uznał, pałając niesamowitą potrzebą improwizacji, albo teraz, albo wcale.

Przekręcił się na plecy, błogosławiąc to, że jego porywacze jechali autem z naprawdę ogromnym bagażnikiem, tym samym mógł poruszać się po nim dość swobodnie. Oczywiście nie tak jakby sobie tego życzył, ale jak się nie ma co się lubi, to wiadomo, człowiek pała sympatią do wszystkiego co niesie mu ukojenie. Przyciągnął kolana do klatki piersiowej, układając stopy tak, że podbiciem dotykały do bagażnika. Przymknął na chwilę powieki, nabrał powietrza i naparł nogami z całej siły do przodu, pomagając sobie dłońmi.

WolffWhere stories live. Discover now