XXXVII

72 12 11
                                    

Jack:

Eric śpi u mojego boku, a ja z emocji nie mogę zmrużyć oka. Rany... Za niewiele ponad tydzień bierzemy ślub. To jest piękne i na swój sposób straszne jednocześnie. Marzyłem o tym, ale teraz, gdy jest tak blisko, obawiam się. Eric coś mruczy przez sen i wtula się we mnie. Pięknie pachnie i jest taki spokojny...

- Ej. - Mamrocze. Podskakuję lekko.

- Śpij. - Głaszczę go po włosach.

- Nie mogę, bo ty nie śpisz. - Otwiera oczy i patrzy na mnie z dołu. Uśmiecham się do niego, jego twarz oświetla uliczna latarnia za oknem.

- Mój brak snu przeszkadza tobie w śnie? - Śmieję się cicho. Potwierdza skinieniem głowy. Przytula mnie mocniej. Jego ciało jest ciepłe i silne.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham. - Szepcze.

- Wiem. - Mówię z ogromną pewnością i sam też go obejmuję. Ta bliskość tak bardzo daje mi poczucie bezpieczeństwa. To, którego brakowało mi przez te wszystkie lata z matką. Przy nim w końcu czuję się bezpieczny, kochany i potrzebny, tak naprawdę, w pełnym znaczeniu. Obrączki leżą bezpieczne w szufladzie nocnej szafki. Jest najlepiej. Przekręcam się ostrożnie na bok, nie wypuszczając go z objęć. Jest najpiękniejszym człowiekiem jakiego znam.

Patrick:

- Powinienem już pójść. - Szepcze Dean. Zegar wskazuje pierwszą. Jego prezent nadal stoi nie otwarty, bo prosił bym sprawdził, gdy wyjdzie. Opycham się wietnamskim żarciem od jego mamy. Chyba już zawsze tylko to będę jeść w święta.

- Nie, zostań. Proszę. - Stękam, ale on mnie chyba nie słucha i wstaje. Gapię się na jego sylwetkę. Nie mija nawet kilka sekund i nie stawia kroku, gdy chwieje się i upada na ścianę, w ostatniej chwili zapierając się dłońmi. Porywam się z miejsca, łapię go za ramiona.

- Co się dzieje?

- Nic. Zakręciło mi się w głowie. - Unosi dłoń do skroni.

- Siadaj. Teraz naprawdę już cię stąd nie wypuszczę. Zostajesz na noc. - Decyduję. A jak to jakiś problem neurologiczny? Betty też nic nie było, a potem...

- Skończ mi matkować.

- Nie pozwolę ci zemdleć na ulicy. - Wzruszam ramionami i uznaję rozmowę za skończoną. Morduje mnie wzrokiem, po czym sięga po ryżową kluskę, której nazwy do teraz nie umiem wypowiedzieć.

- To pewnie kwestia przepracowania. Nic mi nie jest. - Opiera się wygodniej i krzyżuje wyciągnięte nogi w kostkach.

- Zostajesz. Jedz. - Klepię go po kolanie. Odchyla w tył głowę i patrzy na mnie rozanielonym wzrokiem.

- Jesteś cudowny. - Szepcze.

- A mogę otworzyć prezent? - Zagryzam wargę. Kręci głową, a ja udaję obrażonego. Umrę z ciekawości.

- Rozumiem że wspólny sylwester aktualny? - Zmienia temat.

- Raczej... - Przeciągam głoski, bo nadal nie jestem pewien, przez to, że nie wiem co szykuje.

- Skoro mam zostać, to mogę skorzystać z prysznica? - Pyta i wstaje, na moje oko trochę za szybko, przez co wyciągam rękę, żeby go asekurować.

- Pewnie... W szafce nad umywalką masz swoją szczoteczkę.

- Nie wyrzuciłeś jej? - Spogląda na mnie przez ramię.

- Nie. Dlaczego? Zakładałem, że jeszcze kiedyś tu przyjdziesz. - Wzruszam ramionami i podciągam kolana pod brodę. Uśmiecha się z wdzięcznością i idzie do łazienki, a ja walczę z pokusą, żeby rozpakować prezent i nasłuchuję jednocześnie, czy przypadkiem nie zasłabł.

Victor:

Budzę się wypoczęty i odprężony. Cieszę się że nie muszę nigdzie jutro, ani dziś iść. Święty spokój. Puszczam muzykę na cały regulator, wypijam kawę. Kocham takie życie. Powiadomienia z aplikacji randkowej ciągle przychodzą, a ja tylko patrzę na zdjęcia tych mężczyzn i cieszę się swoim powodzeniem, kompletnie ich olewając. Potem, ku własnemu zdziwieniu, dostaję SMSa od matki Monty'ego, ze świątecznymi życzeniami. Serio? Czego ona jeszcze ode mnie chce? Nie jestem częścią jej życia, niech spada. Tańczę jak świr na środku salonu i mam gdzieś cały świat. To naprawdę przyjemne uczucie, nie czuję się za nic, ani za nikogo odpowiedzialny. Gdyby nie te cholerne święta, poszedłbym wieczorem do klubu... Ludzi z aplikacji wolę chwilowo odpuścić. Ale takie samotne cieszenie się ciszą też jest naprawdę okey, bo mogę robić co mi się podoba, bez niczyjego zrzędzenia. Wolność! Wolność jest zajebista!

Montgomery:

Wigilię chcąc nie chcąc spędziłem z nimi, na dole, przez co nawet nie doczytałem do końca posta na forum. Wiem tylko, że jego autora rzucił facet - serio, tak napisał. Przyznał przed całym światem, że widuje się z mężczyznami. I doczytałem jeszcze że stracił nogę w wojsku. I przez to wszystko jest w okropnej kondycji psychicznej... Zawsze przerażało mnie to, że w jednej chwili z kimś piszesz, albo rozmawiasz, a on w kolejnej odbiera sobie życie. Mama pomaga mi wyjść spod prysznica, czego nienawidzę i traktuję nadal jak największe upokorzenie.

- Idę do siebie. - Oświadczam.

- Pomóc ci?

- Nie. Dzięki. - Wypełzam stamtąd, a potem przez stulecia wspinam się po schodach. Opadam wreszcie na łóżko i doczytuję post tego żołnierza bez kończyny. Jutro mam iść na mierzenie protezy... On już ją ma, a jest cholernie nieszczęśliwy... Mam dziwną ochotę do niego napisać, ale wtedy jego problemy będą też moimi... Chyba na to nie jestem gotów. Wyłączam internet i przeglądam bez konkretnego celu, zdjęcia na telefonie. Mnóstwo fotografii z rehabilitacji i zdjęć firmowych dokumentów... A gdzieś pomiędzy fotka sprzed grubo ponad pół roku. Victor. Fotka, którą zrobiłem mu z ukrycia, gdy spał. Twarz ma wtuloną w poduszkę, wygląda uroczo i naprawdę można się zakochać. Wsuwam się pod kołdrę, przybliżam fotografię, gapię się na jego lekko rozchylone wargi. Oblizuję usta, wędruję dłonią w dół własnego ciała. Zamykam oczy, doskonale pamiętam dotyk Victora, w końcu znałem go bardzo długo... Staram się być bezszelestny, zagryzam wargę, staram się skupić na odczuciach i nie wzdrygać, gdy dotykam kikuta. Nie umiem przetrawić tego, że po prostu nie mam nogi. Tłumię jęk i obejmuję dłonią członek.

Eric:

Budzimy się w południe i idziemy na spacer po ośnieżonym parku. Alejki są prawie puste, bo wszyscy kontynuują nierówną walkę ze świętami. My nie musimy się niczym martwić. Trzymam go za rękę, bo ten okres pozytywnie mnie nastraja.

- Tylko nie mów, że masz też dla mnie garnitur. - Odzywa się nagle. Parskam śmiechem.

- Nie... Ale musimy zacząć załatwiać.

- Nie robimy wesela, ani kolacji? - Bardziej stwierdza, niż pyta.

- Możemy zjeść wspólną kolację. - Uśmiecham się, patrząc mu przeciągle w oczy. Uśmiecha się do mnie i najpierw rozgląda się na boki, a potem delikatnie mnie całuje.

- Chyba za bardzo cię kocham, żeby negować choćby najbardziej zwariowany pomysł.

- No, ja myślę...

- Co?

- Że tak bardzo mnie kochasz. - Chwytam go z powrotem za rękę. Spogląda w górę, płatki śniegu opadają na jego loki. Jest przepiękny. Mam wrażenie że z każdym dniem ten facet jest coraz bardziej niesamowity. I mój - chyba to jest w nim najlepsze. Kocham go bezgranicznie i naiwnie, jak uczniak. Przez ten cały czas. Naprawdę! Jakieś dzieci kilka metrów dalej lepią bałwana, a Jack uśmiecha się mimowolnie, bo - mogę się założyć - on z matką pijaczką nigdy tego nie robił. Obejmuję go ramieniem, żeby schronić go przed zimnem i wszelkim potencjalnym złem.

OD AUTORKI:

Wiem, że obiecałam do końca weekendu, ale telefon mi całkiem padł i musiałam iść po nowy... Moje wszystkie zdjęcia, video i muzyka przepadły. 🥺

Rozdziałów do końca raczej nam zostało niewiele... Mamy już w kolejnym sylwestra, a ja (jak dobrze pójdzie) planuję skończyć rozdziałem walentynkowym.

PS Nie oglądaj sięOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz