XXXXIV

77 12 4
                                    

Jack:

Mija tydzień od procesu, a ja, wiedziony naturalnym rytmem dnia, żyję po prostu dalej. Razem z mężczyzną, którego kocham najbardziej na świecie.

- Jestem! - Woła i słyszę, jak zamyka za sobą drzwi. Wychodzę mu na powitanie, a Eric wyciąga w moją stronę dłoń z ogromnym bukietem róż. Jeny!

- Z jakiej to okazji?

- Bez okazji. Po prostu cię kocham. Jedna mi się złamała. - Pokazuje mi krótką, ułamaną różyczkę i nim mam czas zareagować, wkłada mi ją we włosy, wtykając łodyżkę za ucho. Rumienię się.

- To też obietnica tego, że już nigdy, przenigdy, nic przed tobą nie zataję. - Dodaje pewnym tonem, a ja się rozpływam. Uwielbiam go. Całuję go czule, a kwiatek z włosów wypada i upada na podłogę.

- Mam dla ciebie jeszcze jedną propozycję. - Mówi. Unoszę brwi.

- Niespodziewanego ślubu nic nie przebije. - Kręcę głową, schylam się po leżący pod nogami kwiat i idę z bukietem do kuchni.

- Co następuje po ślubie? - Pyta tajemniczo, z figlarnym uśmiechem.

- Dzieci?

- Nie, Jack!

- Planowanie dzieci? - Żartuję ponownie, zakręcając kran z zimną wodą. Wstawiam bukiet do wazonu i biorę się za otwieranie piekarnika, gdy Eric prosi, żebym na niego spojrzał. Trzyma coś w ręku, co z tej perspektywy wygląda jak dwa skrawki papieru. Marszczę brwi, wyjmuję formę z zapiekanką i dopiero potem podchodzę. Biorę od niego jeden ze świstków.

- Bilety do Mediolanu? Serio? - Nie wiem czy bardziej mam ochotę go przytulić, czy nawrzeszczeć za brak odpowiedzialności. Kiwa głową i chce coś powiedzieć, ale ja się odzywam.

- A co z pracą? Ja nawet nie zacząłem na serio. Nie puszczą mnie ot tak na tygodniowe wakacje. To jakieś szaleństwo, Eric! - Unoszę ręce do głowy. Śmieje się i próbuje mnie objąć.

- Wszystko jest ustalone. Kotku, nasza szefowa robiła za świadka na ślubie, jest wtajemniczona i nie ma nic przeciwko. Melanie i Courtney poradzą sobie przez tydzień. - Uspokaja mnie. Ale wcale nie jestem spokojny.

- Kiedy?

- Za tydzień...

- A koszta? Teraz nie będziemy mieć na czynsz przez następne trzy miesiące? - Nie umiem się cieszyć bez zamartwiania. Patrzy na mnie z niedowierzaniem.

- Zasługujemy na to, a z pieniędzmi zawsze jest jakieś wyjście. Uśmiechnij się. Wiem, że się cieszysz, ale odpowiedzialność bierze górę. - Kładzie mi ręce na ramionach.

- Miałeś mnie o wszystkim informować. - Krzyżuję ramiona na piersi.

- Właśnie informuję. - Rozkłada ramiona, a ja nie mogę się nie roześmiać. Za bardzo go kocham.

- Jemy, zanim się spali. - Wzdycham i oddaję mu bilet, ale i tak czuję na sobie jego wzrok.

Patrick:

- Cześć. - Dean uśmiecha się ciepło, siedząc u siebie w klinice, gdy ja już jestem w domu, w łóżku.

- Czemu nie ma cię tu ze mną? - Stękam. Śmieje się i patrzy na mnie przez chwilę, opierając podbródek na dłoni.

- Pokażę ci kogoś. - Oznajmia, wstaje i przełącza kamerę w telefonie. Widzę jego drugą rękę, gdy otwiera małą klatką z rodzaju tych, w których trzymają czworonożnych pacjentów. Kieruję obiektyw na wprost i widzę pięć małych, puchatych, białych kulek. Szczeniaczki! Gapię się z zachwytem w te maleńkie, śpiące mordki.

PS Nie oglądaj sięWhere stories live. Discover now