Rozdział 28

313 21 6
                                    

Od kilku dni byłam w domu i wraz z moją rodziną oraz rodziną Sebastiana planowaliśmy ślub, który ma się odbyć za tydzień. To bardzo mało czasu, ale zarząd nieustannie szuka kruczków w prawie, które by pozwoliły na usunięcie ojca ze stanowiska prezesa. W końcu coś znajdą, więc trzeba się spieszyć.
-Kochanie, nie sądzisz, że powinniśmy postawić na Hortensje? Mają dużo więcej klasy.
-Nie mów do mnie kochanie, bo to będzie ostatnie słowo, jakie wypowiesz. Zostają piwonie, to tradycyjne kwiaty mojej rodziny, a klasy im nie brakuje. Za to tobie już tak. Ucz się może od nich. Mam nadzieję, że nie będą dla Ciebie zbyt wymagającymi nauczycielami.
-Luna, czy na prawdę na chwilę nie możesz przestać mi dogryzać? Przecież ja chcę ci tylko pomóc.
-Nie kłam przynajmniej. Chcesz mnie zaliczyć i tyle.
-Gdybym chciał cię zaliczyć, to bym to zrobił bez ślubu.
-Po moim trupie. Wolałabym się zabić, niż dać się skazić twoim patyczakiem, który już brodził w tylu bajorach, że szkoda słów. Nie masz może chlamydii?
-Luna, nikogo nie chce zaliczać.
Powiedział, przewracając przy tym oczami.
-To znaczy, bym chciał Ciebie... To znaczy, kurwa... Nie o to chodziło... Chciałbym, ale nie tak...
-A więc chodzi Ci o kasę mojej rodziny.
Zapytałam, krzyżując ręce na piersi.
-Mam kasę, twoja nie jest mi do niczego potrzebna.
-A więc po co ci te 20%?
Zapytałam i skierowałam wzrok na twarz chłopaka. Bardzo interesowała mnie jego reakcja na zadane pytanie, jednak z jego mimiki twarzy nie dowiedziałam się niczego nowego. Chłopak zawsze miał ten sam głupi wyraz twarzy.
-To takie zabezpieczenie. W końcu pakuje w tę firmę kupę kasy. Chce mieć coś w zamian.
-Widzisz, nic nie robisz za darmo. Nawet pomagając, musisz widzieć zysk.
-Luna, czy ty zawsze musisz robić dramę z byle czego?
Zapytał chłopak, a mnie dosłownie szlag jasny trafił.
-A dlaczego ty musisz wiecznie otwierać japę? Aż tak jesteś znudzony życiem?
-Nie, ale to również mój ślub i mam prawo o nim decydować.
-Jedyne prawo jakie ci przysługuje, dotyczy wyjścia z mojego domu.
Powiedziałam, po czym wyminęłam chłopaka i skierowałam się w stronę kuchni, w której siedziała Sofia i popijała latte.
-Co tam?
Zapytała, odstawiając filiżankę na marmurowy blat.
-Wnerwia mnie ten kretyn. Że też mój ojciec musiał skazać mnie na niego. Nie było innej opcji?
-Z tego, co wiem, to Sebastian sam się zaoferował.
-Od dziecka chciał mnie zaliczyć.
Powiedziałam i zamknęłam drzwi od lodówki.
-Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? Wystarczy słowo, a wszystko odwołamy.
Zapytała mnie kobieta, która ostatnimi czasy stała się mi bardzo bliska. Po jej spojrzeniu było widać, że liczy na odpowiedź twierdzącą, jednak nie mogłam tego zrobić. Obiecałam to mojemu ojcu.
-Nie, nie trzeba. Dam radę. Muszę się po prostu z tym przespać... jakiś rok i będzie dobrze.
Powiedziałam i zrobiłam duży łyk soku arbuzowego.
-Przepraszam, że przerywam Paniom pogawędkę przy kawie, ale panienka Luna ma gościa.
Powiedział stojący w progu starszy mężczyzna.
-Kogo?
Zapytałam i odstawiłam pustą szklankę do zlewu.
-Mnie.
Usłyszałam słodki głos mojej przyjaciółki, a następnie różowa postać wyłoniła się zza pleców ubranego w granatowy garnitur mężczyzny.
-Ambar, co tu robisz?
Zapytałam. Dziewczyna miała być w tym czasie na spływie kajakowym ze znajomymi.
-Wypad nie wypalił, nie padał deszcz więc woda za płytka.
-Hmmm, szkoda.
-No trochę, ale nie o tym chciałam pogadać. Byłam właśnie w tej nowej knajpce w centrum i zgadnij kogo tam widziałam.
-Kogo?
-Matteito i Jim... Gruchali sobie jak dwa gołąbeczki, a mi zbierało się na pawia.
-Ambar, nie obraź się, ale mało mnie w tej chwili interesuje, źycie Matteo. Mam trochę ważniejsze sprawy na głowie niż jego podboje miłosne.
-Poważnie?
-Tak, nie moja sprawa, że ten baran gustuje w idiotkach. A teraz wybacz, ale muszę iść wybić matce Sebastiana pomysł, żeby nakryć stoły obrusami w kolorze kanarkowej żółci.
-Jasne, zdzwonimy się dziś wieczorem, powiesz mi, jak tam idzie planowanie wesela z Sebastianem.
-Jasne.
Pożegnałam się z przyjaciółką i skierowałam swoje kroki w kierunku biura mojego ojca. Ze środka dobiegały odgłosy ożywionej dyskusji, a może nawet kłótni. Weszłam do środka i ujrzałam stojące naprzeciw siebie Sofię oraz Melanię- matkę Sebastiana, kobiety wykrzykiwały jakieś pojedyncze słowa, wymachując przy tym energicznie rękoma. Świadkiem tej żenującej sceny był mój ojciec, siedzący przy biurku, podpierając się na łokciu.
-Luna pójdzie do ślubu w rodowej sukni z 1920. W tej sukni brały ślub wszystkie kobiety z naszej rodziny.
Powiedziała Melania stanowczym tonem, uderzając przy tym pięścią w blat dębowego biurka.
-Te kobiety albo już nie żyją, albo są pomarszczone niczym stare rodzinki.
Skomentowała Sofia, uśmiechając się kpiąco.
-O przepraszam, moja matka nie jest pomarszczona.
-Miałam na myśli ciebie.
-Jeśli mogę coś powiedzieć.
Wtrąciłam się, zwracając na siebie uwagę całej trójki.
-Nie ma szans, żebym poszła w Stu letniej śmierdzącej firance.
Mój ślub, moje zasady.
Radzę się Pani z tym pogodzić, albo proszę się na ślub nie fatygować.
A obrusy na stołach mają być białe i kropka.
Tyle miałam do powiedzenia, żegnam.
Powiedziałam i wyszłam z biura ojca, nie dając im nawet szans na odniesienie się do moich słów.

Destiny ||LUTTEO||Where stories live. Discover now