III. WZLOTY I UPADKI

213 33 23
                                    

Rozdział zbetowany przez  CanisPL

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

Rozdział zbetowany przez  CanisPL

→ W poprzednim rozdziale: niezadwolenie panny Greengrass, oskarżenia względem Malfoya i zaciekła sprzeczka o własne poglądy lub ich brak.


— Cóż za głupiec! — wyrwało się z piersi Astorii, gdy tylko przekroczyła próg domu pani Davis i wyszła wprost w chłodne ramiona wiosennego popołudnia, które niemal niezauważalnie przechodziło w zimny wieczór.

Wyglądała niczym z baśni z zarumienionymi policzkami i niebezpiecznie błyszczącymi oczyma na tle brzoskwiniowych promieni słońca – jakby miała za chwilę rzucić zaklęcie, a potem zniknąć w bezdrożach ciemnego lasu. Wrażenie to podkreślała jasna, zwiewna suknia i z lekka już przywiędłe kwiaty, które nadawały jej uroku niezwykle rozzłoszczonej nimfy.

Mało brakowało, by nie tupnęła nogą i nie zacisnęła dłoni w drobne piąstki, które tylko czekały na wyżycie się na jakimś biednym powozie lub, z braku powozu w chwili obecnej – na trawniku. Pani Greengrass nie była jednak osobą, którą zmieszałoby takie zachowanie albo na którą wywarłoby ono jakikolwiek wpływ, więc Astoria z całych sił powstrzymywała swoje mieszczańskie zapędy, jak pogardliwie nazywała je matka, gdy miały do czynienia ze służącymi z miasta.

— Sama nie jesteś lepsza — rzekła lakonicznie w odpowiedzi na wybuch córki i podała mężowi wachlarz, który dotąd obracała w szczupłych palcach. Sama zaś z namaszczeniem zajęła się poprawianiem turkusowego spencera i narzuconego na niego obfitego szala, a potem przeszła do dyskretnego prostowania klapy surduta pana Greengrassa.

— Hę? — prychnęła Astoria, obracając się w stronę matki i obrzucając ją wymownym spojrzeniem. Gest ten nie spotkał się jednak z żadnym odbiorem – pani Greengrass po prostu zignorowała ją, a potem ruszyła w stronę nadjeżdżającego powozu, ciągnąc za sobą znużonego męża.

Nawet matka nie miała dzisiaj dla niej krztyny szacunku! Wszyscy uwzięli się na nią i postanowili uczynić to popołudnie jak najgorszym. Cóż za nieznośni ludzie! I ona ma teraz spędzić z nimi kilka następnych miesięcy, a najprawdopodobniej lat? Bóg nie znał litości. Może powinna wyjechać. Na pewno mieli za granicą jakąś rodzinę. Kogoś, kto zważałby na cudze uczucia i okazywał im uznanie. Tutaj nikomu nie była potrzebna. Poniżana i wyśmiewana. Pewnie Malfoy przyszedł tu tylko po to, by się na niej powyżywać. Od zawsze wiedziała, że ta rodzina nigdy nie mogła— Och, no nie! Teraz jeszcze te kwiaty!

Z poczuciem gwałtownie ulatniającej się godności Astoria uniosła hiacynt, który bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia spadł prosto w jej dekolt, tym samym tworząc przerwę w misternie upiętych włosach. Ach, Boże, czymże trzeba zgrzeszyć, by tak cierpieć? Zacisnęła usta w wąską linię, a potem gwałtownym ruchem wyjęła wszystkie kwiaty zdobiące splecione pukle i dramatycznie upuściła je na ziemię. Nie uszło to bynajmniej uwadze matki, która z trudem powstrzymała wybuch ironicznego chichotu.

Jutrzenka pachniała hiacyntami → DRASTORIAWhere stories live. Discover now