VII. PRAWDY MORALNE I TE ODROBINĘ MNIEJ

106 21 9
                                    

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.


Rozdział nie został zbetowany – proszę o wyrozumiałość.


→ W poprzednim rozdziale: piknikowe przyjemności, zabawy pod przewodnictwem pana Archambeau oraz granie na nerwach Malfoya.


Gdy Astoria obudziła się rano, jej nastrój poprawiły dwie znaczące rzeczy: była wyspana i nie zamierzała dzisiaj gościć nikogo spoza Greengrass Park. Owe detale – choć z pozoru drobne i nic nieznaczące – tak uzupełniły pokłady energii młodej panny, że nie upłynęła nawet godzina od śniadania, a już krzątała się wokół i nic nie zapowiadało na to, by coś poszło wbrew jej planom.

Niestety, los zazwyczaj nijak ma się do ludzkich zamiarów, tak więc nie minęła połowa dnia, a spokój Astorii został zburzony w sposób bynajmniej łagodny.

— Marto, czy mieliśmy dzisiaj jakieś zapowiedziane wizyty?

— Nie, panienko.

— Ale słychać turkot kół.

W istocie, przez uchylone okno dobiegał dźwięk pojazdu wjeżdżającego na podjazd i donośne stukanie końskich kopyt. Powóz zatrzymał się w chwili, gdy Astoria przylgnęła do wykuszu i nachyliła twarz do szyby, oddychając szybko, jak po większym wysiłku. Czyżby... czyżby to był pan Archambeau? Lecz po cóż miałby przyjeżdżać do niej zaraz po pikniku? Wprawdzie pożegnali się w sposób naprawdę miły i przyjacielski, dopytywał o jej zdrowie oraz odczucia, a nawet zapowiedział, że chętnie jeszcze zorganizuje coś w tym guście, lecz dla okrojonego grona. Żadna z powyższych rzeczy jednak bezpośrednio nie zapowiadała jego wizyty – może chciał powiedzieć jej coś, czego nie mógł zdradzić ostatnio? Ach! Wreszcie otwarły się drzwi i gdy tylko Astoria dojrzała kapelusz wysiadającego gościa, zesztywniała, a palce wsparte na wykuszu pobielały.

Ostatnią osobą, którą chciała dzisiaj widzieć, był Malfoy i właśnie on musiał się zjawić. Nawet już ją to tak nie dziwiło, że wszystkie siły wyższe postanowiły utrudnić jej życie; może jedynie odbierała to jako kolejne rozczarowanie, a do rozczarowań przywykła. Zacisnęła usta w wąską linię, oderwała się od wykuszu i niczym Hermes pognała do sąsiedniego pokoju, zostawiając Martę w kompletnym osłupieniu. Pospiesznie podniosła klapę fortepianu, przerzuciła stronice z nutami, a potem w szaleńczym tempie zaczęła grać jedną z sonat Mozarta. Wyglądała przy tym na tak wzburzoną, że służąca nie śmiała zapytać o polecenia dotyczące gościa – wpatrywała się w swoją panią przez dłuższą chwilę, by następnie bezszelestnie wyjść i zignorować powstałą sytuację.

Gdyby została w pokoju trochę dłużej, zauważyłaby, że wkrótce twarz panny Greengrass złagodniała, a ruchy wyzbyły się gwałtowności, tak nietypowej dla jej codziennego sposobu bycia. Nadal grała z pasją – tego wymagał utwór – lecz była to pasja stonowana i co ważniejsze opanowana.

Jutrzenka pachniała hiacyntami → DRASTORIAWhere stories live. Discover now