IV. PO FAKCIE I PO NOSIE

162 30 14
                                    

Rozdział zbetowany przez CanisPL

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

Rozdział zbetowany przez CanisPL.


→ W poprzednim rozdziale: chwile trosk i zmartwień, zaproszenie na piknik, ogrodnicze przyjemności oraz niezapowiedziana wizyta Malfoyów.


Gdy Astoria stała kilka minut później przed zirytowaną matką i próbowała przyswoić, co właściwie miało miejsce, po wiosennym nastroju nie pozostał już ani jeden ślad. Służąca wyniosła koszyczek z kwiatami, okna zamknięto, a zasłony skrupulatnie zaciągnięto i wygładzono. Sama panna Greengrass nie mogła zaś złapać tchu – lecz nie z wysiłku, a z emocji, które dość zaborczo odebrały miejsce rozsądkowi i teraz zaczynały kłócić się nawet z moralnością.

— Malfoy?! — zdołała jedynie wykrztusić, stojąc jak otępiała na środku małego saloniku, który oddzielał bawialnię od kameralnej jadalni. Wiedziała, że za ścianą siedziała ta rodzina, ale to nie powstrzymywało jej przed ciągłym mamrotaniem tego słowa, stającego się niespodzianie wyjątkowo nieprzyjemną mantrą.

— Och, na litość boską, przestań powtarzać to nazwisko — wycedziła w końcu pani Greengrass, złapała córkę za ramię i stanowczo posadziła na wąskiej, obitej błękitnym suknem sofie.

Zaczynała powoli tracić cierpliwości – ruchy stały się ostrzejsze w swym wyrazie, oczy pociemniały, a alabastrowe czoło przecięła zmarszczka. Astoria, która zazwyczaj bezbłędnie odczytywała te nastroje i podejmowała próby uniku, teraz zdawała się w ogóle nie dostrzegać aury otaczającej matkę. Jak odrętwiała siedziała w niemalże całkowitym bezruchu, skubiąc jedynie koronkę szala i poszukując oczyma miejsca, na którym mogłaby je zatrzymać. Milczała – nie była to jednak cisza wynikająca z braku słów. Miała ich aż za wiele i kiedy wreszcie otworzyła usta, pani Greengrass z zaskoczeniem wyprostowała się na dźwięk jej głosu, pozbawionego buńczuczności i sprzeciwu.

— Chyba nie rozumiem — zaczęła cicho, wypuszczając z dłoni zmięty róg chusty. — Zamierzacie zaaranżować nasze małżeństwo?

— To się nazywa swatanie. Nie wyolbrzymiaj, Astorio, i nie rób z tego narodowej tragedii.

— Ale nikt już przecież tego nie kultywuje...

Matka nie odpowiedziała. Liczyła na inną reakcję; liczyła na rzucanie wazami, ostre słowa i zaróżowione z gniewu policzki. Z Astorii zaś jakby uszło powietrze – nieświadomie zgarbiła się, a blask oczu przygasł, ustępując miejsca zrezygnowaniu. Ogarnęła ją dziwna senność, zakradająca się nawet do pobladłych warg i złożonych bezradnie dłoni.

W końcu, nie wiedząc co uczynić, Irene zdecydowała się zachować stanowczość i nie okazywać litości gotowej jeszcze zaowocować płaczem. Rzuciła córce zirytowane spojrzenie, które miało przywrócić ją do pionu, i po chwili namysłu zdobyła się na łagodniejszy ton, by dodać:

Jutrzenka pachniała hiacyntami → DRASTORIAWhere stories live. Discover now