Popołudnie tylko we dwoje

286 22 1
                                    

Po sytym obiedzie postanowiliśmy przejść się jeszcze po ogrodzie.

- Chodź, pokażę ci miejsce, gdzie jest pełno herbacianych róż.

William chwycił mnie za rękę i ciągnął za sobą. Po chwili znaleźliśmy się w małym raju. W cichym zakątku, otoczonym żywopłotem rosły tylko pomarańczowe kwiaty. Ich kolor był zniewalający. Złotowłosy zerwał jedną z nich i wręczył mówiąc:

- Pomarańczowa róża oznacza entuzjazm, fascynację oraz pożądanie. Łączy w sobie żółć, czyli przyjaźń i czerwień symbolizującą miłość. Wyraża pragnie głębszej relacji. Dlatego chcę ci ją dać.

Niepewnie chwyciłem kwiat. Moje policzki stały się gorętsze. Poczułem się lekko zmieszany.

- Dziękuję...

Przez dłuższy czas panowała niezręczna cisza. Byłem lekko zaskoczony, z jaką łatwością przychodzi mu wyznawanie tego, co czuje. Może odrobinę zazdrościłem mu odwagi. On był moim totalnym przeciwieństwem. Otwarty, szczery i stanowczy, natomiast ja starałem się tłumić grzmoty i błyskawice w sercu. Jednak mimo wszystko czułem, że tylko jemu mogę powierzyć swoje zaufanie.

Przez chwilę rozglądaliśmy się po ogrodzie. William na moment wrócił do wspomnień z dzieciństwa. Słodki zapach kwiatów unosił się w powietrzu.

- Może przejdziemy się po okolicy? Szczerze mówiąc nie znam żadnych ciekawych miejsc. Ostatnio siedzę w zamknięciu. A gdy pracowałem w Bibliotece cały czas trzymałem się miasta. Może jest coś, co mógłbyś mi pokazać?

- Nie ma problemu, ale wolałbym pojechać konno. Kilka kilometrów za miastem znajduje się wspaniałe jezioro. Myślę, że ci się spodoba.

- Przecież już ci mówiłem, że nie umiem jeździć...

- Nie martw się, możemy pojechać na jednym koniu.

- Nie ma mowy!

- Huh? Z księciem z Aurum jakoś mogłeś, to dlaczego nie ze mną?

- To co innego! Mogłem się ten jeden raz poświęcić, ale drugiego razu nie będzie! Już dość najadłem się wstydu!

Złotowłosy nie wydawał się z tego powodu za bardzo zadowolony.

- W takim razie znajdziemy konia na którym będziesz mógł pojechać.

- Ale wiesz, że to nie zależy od wierzchowca...

- Chodź i nie marudź!

William zawlókł mnie pod samą stajnię, kazał osiodłać dwa rumaki i wyprowadzić je przed bramę. Były to dwa potężne wierzchowce, jeden kasztanowy z czarną grzywą, a drugi gniady o jasnych oczach. Obydwa zadbane i silne. Przed wyjazdem William nałoży na mnie granatową pelerynę i zapytał:

- Którego wybierasz?

- Chcę pojechać na kasztanowym.

- W takim razie wsiadaj na gniadego.

- ...

Po co w ogóle dawał mi prawo wyboru?! Mimo to nie zamierzałem reagować na jego brak uprzejmości.

- Mam pomóc ci wsiąść?

Usta króla wygięły się w lekkim uśmiechu. Moja cierpliwość została poddana próbie! Odwzajemniłem jego radość wymuszonym bananem na ustach.

- Sam sobie poradzę. Dziękuję za troskę Wasza Wysokość.

Bez problemu wdrapałem się na siodło. Zwycięsko spojrzałem na złotowłosego. Ten również wsiadł na konia i podjechał tuż obok mnie. W tym momencie biłem rekord. Nadal siedziałem na rumaku i nie zapowiadało się na bolesny upadek. Może faktycznie, to była kwestia konia? Mimo, że jeszcze nie przekroczyliśmy granicy posiadłości... tak naprawdę nie ruszyłem się z miejsca nawet o centymetr! Byłem bardzo podekscytowany. Nadal nie spadłem, a koń nadal cierpliwie czekał na moje dalsze kroki. Już miałem ruszać przed siebie, gdy poczułem, jak odrywam się od siodła i to nie z mojej winy, a nawet nie z winy konia. Za sprawką Williama siedziałem teraz bokiem na kasztanowym wierzchowcu. Jego ręka mocno wspierała moje plecy, jednocześnie trzymając wodze. Nie dając mi ani chwili na reakcję, od razu pognał konia w stronę miasta. Odruchowo objąłem go, by nie spaść. Po kilku minutach zaczął boleć mnie kręgosłupa. Pozycja w której się znajdowałem nie była wygodna.

Bratnia duszaWhere stories live. Discover now