Epilog pierwszej części

27 1 11
                                    

- Mentuhotep! Nie biegaj tak! - Hekenuhedjet siedząc z Takhat w malutkim ogrodzie wchodzącym w skład pałacyku, skarciła wzrokiem swoich synów, którzy gdy tylko się obudzili, rozrabiali w najlepsze goniąc się po całym ogrodzie.

- To dzieci, daj im się wyszaleć. - stwierdziła Takhat zerkając na Ramsesa, który widząc swoich kuzynów, sam próbował wstać, lecz mu to nie wychodziło za dobrze.

- Nie mogę przestać się denerwować. Ciągle się boje, że coś poszło nie tak... tak długo Merenptah nie wraca. To już piąta godzina odkąd wypadł stąd. A co jeśli.... -

- Nawet o tym nie myśl! - oburzyła się Takhat podnosząc ciut za wysoko głos, przez co Ramses zerknął na mamę zdenerwowanymi oczami, a Mentuhotep i Amenemhat momentalnie się zatrzymali w miejscu.

- Takhat... - Hekenuhedjet spojrzała na dziewczynę, która od razu potrząsnęła głową.

- Merenptah zaraz wróci. Ufam mu. Wróci nim się obejrzymy z bratem. - powiedziała Takhat już spokojniej.

Mimo, że starała się uspokoić Hekenuhedjet, jej samej nerwy już puszczały. Pięć godzin! Pięć! Tyle już minęło, a one nie usłyszały nawet głupiej plotki o tym co się działo poza pałacykiem. Merenptah kazał jej zostać tutaj, więc nie mogła pojechać do niego mimo, że tak bardzo by chciała. Poza tym, nie zostawiła by Ramsesa. Nie zostawi go już samego.

- Nic mu nie będzie. Zaraz wróci. - powtarzała jak mantrę.

Mentuhotep i Amenemhat widząc, że to nie na nich Takhat podniosła głos, wrócili do ganiania się, natomiast Ramses podszedł na czworakach do mamusi i trącając ją w nogi, spojrzał w oczy śmiejąc się, jakby chciał jej powiedzieć, że on też czeka na tatusia i mu ufa. Takhat pogłaskała go po głowie, mówiąc, żeby poszedł się bawić.

- Coś się stało? - spytała Tsillah widząc jak Takhat skrzywiła się nieznacznie.

- Nie, w porządku. - skłamała.

Rana po strzale od czasu do czasu ją piekła i swędziała. Od dnia gdy Herneith wyjęła tę pieprzniętą strzałę z jej pleców, minęły trzy dni. No prawie cztery dni. Zmieniała opatrunki co jakiś czas, ale i tak powinna pokazać ją jeszcze jakieś medyczce.

- Rany, Amenemhat! - Hekenuhedjet w końcu nie wytrzymując wstała, gdy jej synek o mały włos by się nie wywalił.

Chłopczyk z trudem zachował pion, biegnąc za uciekającym Mentuhotepem, który chowając się za kolumnami przy łukach przy wejściu do ogrodu, w ogóle nie przejmował się wołaniem mamy.

- Amenemhat! Mentuhotep! - Hekenuhedjet widząc jak jej nie słuchają, ruszyła do nich, lecz gdy Mentuhotep znów chciał schować się za kolumną, zderzył się z kimś wchodzącym do ogrodu.

- Mam cię. A dokąd tak biegniesz? - obie dziewczyny usłyszawszy ten ciepły głos Faraona, zamarły w bezruchu.

- Merenptah! - Takhat wstając, pobiegła do męża, który właśnie puścił bratanka, by mógł pójść do braciszka. - Tak bardzo się o ciebie martwiłam! Gdzieś ty był tyle czasu!? Pięć godzin! Minęło pięć godzin! - wypomniała mu, rzucając się na jego szyję i przytulając go. - Nic ci nie jest? Widziałeś się z Amenmesse? Co z ... - zarzuciła go pytaniami, jednak umilkła widząc jego minę.

- Przepraszam, że musiałaś tyle czekać.... - szepnął, gdy dziewczyna odsunęła się od niego. -

- Merenptah... - wyszeptała Takhat czując dreszcze po całych plecach. - Co się... - zaczęła, jednak głos urwał się jej w połowie zdania.

- To koniec, Amenmesse nie żyje. - mruknął, chowając swoją twarz w jej ramieniu i peruce.

- Zabiłeś go?! - zawołała, oglądając go dokładnie. - Horusie! Nic ci się nie stało poważniejszego?! - dodała.

- Nic, trochę otarć i siniaków. Poza tym jestem cały... - mruknął cicho

- Co się stało? - ciągnęła dalej, widząc minę męża. - Mere... - zaczęła, gdy ten, bez słowa złapał ją za ramiona i gwałtownie obrócił tak by stanęła do niego plecami. - Co robisz? - wzdrygnęła się, czując jak Merenptah zsunął jej ramiączko sukienki w dół.

- Tch... - prychnął niezadowolony. - Czemu mi o tym nie powiedziałaś? - szepnął, pukając bardzo delikatnie palcami tuż obok rany pod łopatką żony.

- Nie chciałam cię niepokoić, poza tym, były inne ważniejsze sprawy... - zaczęła jak zbity pies.

- Ważniejsze od twojego zdrowia?! Lotosie! - warknął, jeżdżąc palcem dookoła opatrunku.

- To się zagoiło... Uznałam, że powiem ci jak się to skończy. Ta cała sprawa z Amenmesse. -

- Boli? - Merenptah ignorując słowa Takhat, pochylił się nad jej barkiem, dmuchając powietrzem w jej policzek.

- Nie. -

- Nie kłamiesz? -

- Czasami szczypie. Nic poza tym. -

- Haankhesa ma to zobaczyć. Jeszcze dzisiaj. -

- Wiem. Miałam też iść do niej, ale... -

- Wiem. Martwiłaś się. - mruknął przytulając ją od tyłu, tak by jej nie urazić w ranę. - Już cię nie zostawię skarbie. -

- Ja ciebie też kochanie. - szepnął Takhat, kładąc dłonie na jego rękach, którymi oplótł ją w pasie i złożył na jej płaskim brzuszku. - Ale powiedz mi, skąd wiesz o tym, że mam ranę na plecach? - O dziwo na postawione jej pytanie, Faraon nie odpowiedział. Nie będąc pewna czy usłyszał podniosła na niego głowę, akurat w momencie, kiedy Hekenuhedjet chcąca dać im czas na przywitanie się, widząc minę Faraona ruszyła na miękkich nogach do nich. - Merenptah?! - krzyknęła Takhat widząc jak oczy męża zrobiły się dziwnie szkliste.

- Amenmesse wygadał się. Gdy z nim walczyłem... że do ciebie strzelił drugi raz. - odparł ciężko odchrząkując.

- Faraonie... - głos zabrała w końcu Hekenuhedjet.

Merenptah z początku patrząc na nią, zacisnął w końcu zęby i palce na ramionach żony, co tylko ją jeszcze bardziej zaalarmowało, po czym dodał złamanym głosem.

- Amenmesse go zabił. Siptah nie żyje. Powiesił go pół godziny po świcie. -

- Ozyrysie... - Takhat krzycząc, zasłoniła sobie ręką usta, prawie upadając na kolana na trawę, gdyby Merenptah nie podtrzymał jej.

Hekenuhedjet słysząc to, również zasłoniła sobie usta ręką i krzycząc z bólu, upadła na kolana, płacząc w rosnącą w ogrodzie trawę. Mimo najszczerszych chęci, Faraon nie miał jak je pocieszyć. Kolejna z wiadomości również nie była dobra. Amenmesse za nic nie chciał mu powiedzieć dokąd zabrano ciało jego brata. Ani on, ani nikt z będących tam jego ludzi, których Merenptah wyrżnął co do głowy. W przypływie adrenaliny błagał na Bóstwa, aby było to jednym wielkim oszustwem, jednak gdy odwiedził potem swój główny pałac i znalazł w nim ciała kapłanki Herneith, czy osobistych strażników kobiet, Samuta i Akhoma, cień szansy na to że jego brat mógłby to przeżyć spłonęła jak suchy liść w ognisku.

- Nie byłem w stanie im pomóc. Przykro mi. Wiem, że zżyłaś się z Samutem. - szepnął Merenptah, siadając na trawie i przytulając Takhat z oczu której poleciały dwie duże łzy, chcąc tym samym zmienić temat z brata, który bolał go tak bardzo, że momentami zdawało mu się że sam zaraz odejdzie do krainy Ozyrysa.

- W porządku... - chlipnęła, lecz zatapiając się w objęciu męża, wybuchła w końcu tak dużym płaczem jak Hekenuhejdet, którą próbowały pocieszać damy dworu, Tsillah, Semet i Meketaten.  

Przeklęty Faraon (poprawiony)Where stories live. Discover now