Rozdział 2

1.4K 161 17
                                    

🌒 Wiktor 🌒

Jesień w Kartuzach była naprawdę piękna, chociaż jeśli miałem być szczery, pogoda chwilowo nie miała dla mnie znaczenia. Weekend u rodziców początkowo wydawał mi się świetnym pomysłem, ale im dłużej patrzyłem na to, jacy byli szczęśliwi, tym wyraźniejszy stawał się gorzki posmak mojej własnej porażki. Łechtał mnie od środka i pojawiał się znienacka, dosłownie jakby nawet podświadomość chciała sabotować jakikolwiek przejaw dobrego humoru.

Co gorsza, nic nie przynosiło mi spokoju. Ani jedzenie, ani sen, ani nawet śpiew ptaków i przesiadywanie na tarasie z widokiem na naturę w swojej najczystszej formie. Po raz pierwszy w życiu poczułem się otępiały, jakby wszystkie emocje jednocześnie chciały wyjść na zewnątrz, ale wolały zwyczajnie rozsadzać mnie od środka.

W końcu mój ojciec się zlitował i wysłał mnie z łopatą do wykopania korzenia ściętego drzewa, żebym nie musiał wysłuchiwać pełnych współczucia słów mamy. Doceniałem to, jak mocno się o mnie martwiła, ale nie byłem w nastroju. W ogóle nie nadawałem się dosłownie do niczego.

— Tam, w rogu — powiedział mój ojciec z życzliwym uśmiechem, wskazując odległy punkt ogródka. — Zawołaj mnie, jak skończysz.

— Oczywiście. Zawołam.

Na równo przystrzyżonym trawniku odznaczały się resztki pieńka ze ściętego drzewa, które uschło. Korzeń na szczęście nie był na tyle spory, żeby trzeba było wyciągać wszystko ciągnikiem, ale jednocześnie stał się za gruby, by wydzierać go rękoma. Może i byłem człowiekiem biznesu wychowanym w stolicy, jednak lubiłem od czasu do czasu ubrudzić sobie ręce jakąś pracą. Im więcej lat mijało, tym bardziej rozumiałem, skąd wzięła się u rodziców ta potrzeba ucieczki z metropolii do spokojniejszego miejsca.

Pierwsze wbicie łopaty było gładkie i niezwykle satysfakcjonujące.

Drugie również poszło nieźle.

Dopiero przy trzecim trafiłem na wielki kamień ukryty w ziemi, a siła odrzutu sprawiła, że sapnąłem z wysiłkiem. Zacząłem grzebać czubkiem sztychówki, ale ten cholerny kamień zdawał się nie mieć końca. Dosłownie jakby czekał tam w środku, żeby uprzykrzyć mi coś, co miało być ujściem negatywnych emocji.

Nie szło mi.

Znowu odniosłem porażkę, nawet jeśli to było coś drobnego. Zaskakujące było to, jak szybko mój mózg podchwycił tę myśl i zaczął galopować z coraz to kolejnymi wizjami, które stanęły mi przed oczami. Nagle nie chodziło już o głupi korzeń tkwiący w ziemi, a o nieudane małżeństwo i dwie dekady kłamstw. Dwadzieścia lat samotności, które straciłem bezpowrotnie.

Zmarnowaliśmy sobie nawzajem życia.

Chociaż nie, tu należało nałożyć odpowiednią poprawkę. Paradoksalnie to ona zmarnowała je mi, bo jakimś cudem miała to szczęście i znalazła sobie miłość.

A ja jej, kurwa, zazdrościłem.

Zazdrościłem jej do żywego.

Zazdrościłem jej tak, że aż wszystko mnie bolało.

Po omacku zacząłem walić czubkiem łopaty w ziemię, niby to w celu przyspieszenia pracy, ale w praktyce miało to więcej wspólnego z moją złością. Zwyczajnie straciłem nad sobą panowanie, być może po raz pierwszy w życiu i w sekundę przeszedłem do dzikiej furii.

Waliłem tą łopatą bez opamiętania w ziemię, tak po prostu, a strzępki trawy fruwały nad moją głową.

— Kurwa! — wrzasnąłem. — Kurwa! KURWA!

Ideał (ASYSTENT TOM 2)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz