5

318 33 13
                                    

Do tej pory przedstawiłem Ashly niewłaściwie. Kochałem ją, ale nie w ten sposób. Kochałem ją tak jak się kochało rodzeństwo, znajomych lub rodziców. Nie byłem zakochany. Była dla mnie przyjaciółką. Chyba jedyną, jaką w tym momencie posiadałem. Przeżyliśmy razem naprawdę wiele i wiedziałem, że zrobiłaby dla mnie wszystko. Co prawda była fałszywa w stosunku do innych oraz miała trudny, mocny charakter. Nie wątpiłem jednak, że ja byłem dla niej inny. Wyjątkowy.

Nie była jedną z tych głupich, mało inteligentnych dziewczyn kręcących się u mojego boku na co dzień. Wręcz przeciwnie. Cechowała się mądrością i bystrością. Wygrywała olimpiady i wymiatała z każdego możliwego przedmiotu. Nauczyciele ją kochali. Nie dość, że była córką burmistrza to nosiła miano najlepszej uczennicy Hillsview. Młody geniusz. Nie wyuczony. Nie spędzała godzin przed książkami. Ona po prostu odznaczała się cholerną inteligencją. Wyprzedzałem ją jedynie na angielskim, ale tak to nikt nie dorastał jej do pięt.

Dodatkowo była naprawdę śliczna. Blond włosy, przechodzące w delikatną platynę i błękitne, głębokie jak ocean oczy. Miała idealną figurę, delikatne, dziewczęce rysy twarzy. Nie mogłem jej niczego zarzucić. Nawet nie zliczyłem ile razy próbowałem ją pokochać. Wiedziałem, że gdybym to zrobił, byłoby łatwiej. Kiedy tylko kilka lat temu uświadomiłem sobie, że nie darzyłem jej głębszymi uczuciami, spanikowałem. Nie czułem kompletnie nic, kiedy mnie całowała. Nie rozlewało się we mnie ciepło, kiedy ją dotykałem i kiedy była obok. Pustka. Zimna, czarna dziura, bez emocji, bez szybszej akcji serca, bez rumieńców na policzkach. To bolało. Wiedziałem, że ona pawała do mnie silnymi uczuciami. Raniłem tym ją, ale najbardziej siebie. Ogarniała mnie przy niej obojętność. Czułem się taki wyprany z uczuć.

Gdybym jej to powiedział, załamałaby się. Przecież uważała nasz związek za idealny. Ona dałaby mi wszystko, ja nie potrafiłem jej dać nic, choć tak bardzo chciałem. Pozostawało tylko zakładać maskę, i głupio się uśmiechać.

Jakimś cudem udało nam się wyzwolić z objęć rodziny przy obiedzie. Zawsze kiedy przychodziła blondynka, liczyła się tylko ona i rodzice nie chcieli dać jej spokoju. Zanikałem ja, Millie i cały boży świat, ale już do tego przywykłem.

Znaleźliśmy się w moim pokoju. Jak zwykle otworzyłem tę cholerną książkę od matematyki, a już po chwili uderzyła we mnie fala liczb i wykresów. Ashly dzielnie coś omawiała i co chwila pytała, czy rozumiałem. Rozumiałem. Ale o dziwo na testach cała ta wiedza magicznie wyparowywała. Kiedy blondynka robiła jakiś temat, miało to sens. Gdy przychodziła moja kolej, przegrywałem walkę z kretesem.

Nasze lekcje wyglądały tak, że dziewczyna najpierw mi tłumaczyła dane zadanie, a potem osobno robiliśmy podobne. Następnie porównywaliśmy wyniki. Moje były w dziewięćdziesięciu procentach złe, więc Ashly tylko wzdychała i zaczynała wyjaśnianie od nowa. Tym razem nie mogło być inaczej.

- Mój wynik to dwanaście. -oświadczyła z pełną powagą, kiedy tylko skończyła wywijać długopisem- A twój?

Zamarłem na sekundę i spojrzałem na swoje żałosne próby wykonania równania. Zacisnąłem usta w wąską kreskę tak, żeby dziewczyna nie była w stanie tego dostrzec.

- Tak. Dokładnie, dwanaście. -skłamałem, modląc się, by mi uwierzyła.

Przymrużyła oczy i spojrzała na mnie badawczo. Chyba niekontrolowanie wstrzymałem oddech, ale mimo to posłałem jej jeden z moich popisowych, ułaskawiających uśmiechów. Jego zadaniem było przekonanie jej, że moje słowa były najprawdziwszą prawdą. Przez sekundę miałem nawet nadzieję, że zadziałał.

- Pokaż to. -wyrwała mi arkusz, zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować. Analizowała go przez chwilę, by następnie uraczyć mnie zmęczonym wzrokiem- Serio? Pięćset trzydzieści siedem pierwiastków z sześciu? -pokręciła głową, a jej zrezygnowane ramiona opadły wzdłuż ciała.

•zachód słońca• /bxb/Where stories live. Discover now