1

569 49 5
                                    

Ten dzień od początku wydawał się dziwny. Oczywiście zaspałem, ale to akurat nie stanowiło jakiegoś fenomenu. Po pierwsze moja mama przygotowała na śniadanie omlet na słodko. Ona nigdy nie robiła śniadań na słodko. Uważała, że jedyny godny, pierwszy posiłek powinien być wytrawny. Taka mała tradycja Evans'ów. Po drugie, opona w rowerze musiała mieć dziurę bo zrobił się z niej kompletny flak. Takim oto sposobem musiałem biec całą drogę do szkoły. Nie stanowiło to jednak większego problemu. Bieganie było jedną z niewielu rzeczy jakie mi wychodziły i często uprawiałem ten sport z własnej woli. I wreszcie po trzecie, najdziwniejsze, nie spotkałem czarnowłosego, a przecież zawsze się mijaliśmy.

Tak zaczął się pełen sprzeczności osiemnasty kwietnia. Dzień, który stworzył zakręty na prostej drodze mojego życia i z impetem zrujnował pielęgnowaną przez lata rutynę.

Ale spokojnie. Po kolei.

Wpadłem do szkoły ciężko dysząc. Przez to, że nie mogłem skorzystać z roweru spóźniłem się jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Było już solidnie po dzwonku na lekcję. Mój już i tak mocno nadszarpnięty entuzjazm ulotnił się kompletnie, kiedy uświadomiłem sobie jaka była pierwsza lekcja. Angielski. Pani Paige to miła, aczkolwiek bardzo wymagająca kobieta. Ceniła sobie systematyczność i punktualność. Można było więc wywnioskować, że miałem z nią na pieńku.

Dodając sobie otuchy udałem się ku szafce szkolnej, w której znajdował się podręcznik. Kolejną rzeczą, której nauczycielka nie tolerowała był brak książki. Traktowała ją jak swoją własną Biblię. Tak więc zacząłem pośpiesznie szukać kluczyka, który jak na złość musiał zaginąć gdzieś w odmętach moich kieszeni. Przeklnąłęm pod nosem, ale chwilę później jakimś cudem udało mi się znaleźć zgubę. Wyciągnąłem ją i uśmiechnąłem się do siebie, załamany własną niezaradnością. Umieściłem kluczyk w kłódce i delikatnym ruchem miałem nim przekręcić. Taki był przynajmniej plan.

- Ty! Mały! - do moich uszu dobiegł głos, którego ton nie należał do najmilszych.

Zac Hayes. Kapitan szkolnej drużyny piłki nożnej. Brunet, krótko obcięty, czarne jak węgiel oczy i ciemniejsza karnacja. Wszyscy uważali nas za przyjaciół, a ja do tej pory nie wiedziałem skąd się wziął taki absurd. Bycie w centrum uwagi stało się jego paranoją. Wszędzie zawsze było go pełno. Czasami wydawało mi się, że żył tylko po to by być na językach innych. Nie posiadał skrupułów i poczucia moralności, a przynajmniej tak wnioskowałem. Co najważniejsze i zarazem najgorsze nie potrafił przyjąć porażki. Dla niego to on zawsze musiał powiedzieć ostatnie zdanie. Nie ważne do jak bardzo radykalnych środków musiałby się odnieść, żeby to osiągnąć.

- Patrz mi w oczy, gdy do ciebie mówię. -jak zwykle towarzyszyła mu przygniatająca pewność siebie. Był spokojny, ale ostry.

Znowu się do kogoś przyczepił. Obierał sobie za cel jakąś ofiarę i nie dawał jej spokoju przez dłuższy czas. Aby stać się obiektem wyładowania negatywnych emocji Zaca Hayes'a nie potrzeba było dużo. Wystarczyło krzywe spojrzenie, albo inny bezsensowny powód. Budował swoje poczucie wartości na dominacji nad innymi. Uczniowie się go bali i robili wszystko aby mu nie podpaść. Znajdowali się i tacy, którzy go podziwiali. Miał swoją własną grupkę jego oddanych kopii. Był dla nich autorytetem. Głównie byli to członkowie drużyny, tak jak on.

Ja od zawsze trzymałem się z dala od problemów. Tym samym stroniłem od Hayes'a, którego owym problemem można było nazwać. Widziałem akty jego agresji psychicznej wobec słabszych. Codziennie zmagałem się z chęcią pomocy. Jednak zawsze kończyło się odwróceniem wzroku. Zaciskałem pięść, zagryzałem wargę i tłumaczyłem sobie w duchu, że to nie była moja sprawa. Każdy tak robił.
Z czasem nauczyłem się głęboko chować wyrzuty sumienia. Cóż, raczej je ignorować. Gdyby sukcesywnie dobijały się do mojej głowy już bym oszalał. Skupiłem się na chronieniu własnego tyłka i nie bawieniu w super bohatera.

•zachód słońca• /bxb/Where stories live. Discover now