2️⃣|CZĘŚĆ 2 ~ Lato 1996| Rozdział 1: Trzecia gwiazda: Syriusz

55 4 0
                                    

"o śmierci nic już nie wiem"

Józef Czechowicz "ballada z tamtej strony"

***

Trzynaście.

Na suficie najmniejszej sypialni domu przy Privet Drive 4 znajdowało się trzynaście małych plamek niewiadomego pochodzenia.

Harry wpatrywał się w nie już od dobrych kilku godzin, ale jakoś nie był się w stanie zmusić do odwrócenia twarzy.

W pokoju panowała okropna duchota, a podkoszulek kleił mu się do ciała, ale nie wykonał niczego, co rozwiązałoby ten problem.

W gruncie rzeczy nie wykonał niczego w ogóle od czasu przyjazdu na Privet Drive.

Uporczywie pragnął snu, ale ten albo nie nadchodził wcale, albo męczył go koszmarami tak bardzo, że budził się zlany potem, uporczywie starając się nie krzyczeć.

Nie wiedział już co było lepsze. Kiedy był przytomny, pragnął, by ogarnął go sen, a kiedy spał, chciał się jedynie obudzić.

Dursleyowie ignorowali go bardziej niż kiedykolwiek i choć zwykle bardzo by mu to odpowiadało, to teraz byłby w stanie znieść nawet plewienie zachwaszczonych grządek ciotki Petunii, gdyby tylko mógł się w ten sposób oderwać od ponurych myśli.

Najchętniej przyjąłby teraz pokaźną dawkę Snu bez snów, który podawała mu czasem pani Pomfrey. Gdyby tylko mógł położyć się spać na tyle długo, że obudziłby się dopiero w Hogwarcie. A może nawet później. Kiedy to się wszystko skończy.

Tylko czym jest to "wszystko"? Co ma się skończyć?

Pytanie, na które Harry naprawdę nie potrafił odpowiedzieć.

Nie mógł nawet zidentyfikować, wszystkich emocji, które ogarniały teraz jego serce.

Jasne, był ból i tęsknota. Była żałość i rozgoryczenie. Ale było coś jeszcze, coś, do czego odczucia nie chciał przyznać się nawet przed samym sobą.

Złość.

Złość na Syriusza, zupełnie niedorzeczna, za to, że zostawił go samego.

Złość na Dumbledora, za to, że o niczym mu nie powiedział, ukrywał przed nim wszystko tak, jakby był dzieckiem.

Złość na Snape'a, za to, że był niemal współwinny śmierci Syriusza, mimo, że Harry wiedział, że to nieprawda.

Na Bellatrix, Voldemorta i Śmierciożerców.

I wreszcie największa – złość na siebie. Bo znowu wszystko zepsuł. Był przyczyną dla której Syriusz pojawił się w Departamencie Tajemnic.

I może nawet zasługiwał na wszystko co musiał teraz znosić. Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej był przekonany, co do nachodzącej go konkluzji.

Zdecydował się zaufać Syriuszowi. Wpuścił go do swojego życia, przywiązał się do niego i wiedział, że to właśnie dlatego cierpiał teraz tysiąc razy bardziej, niż w przypadku każdego innego dorosłego. Pozwolił sobie marzyć – i teraz przyszło mu za to zapłacić.

Zamknął na chwilę oczy, ale zaraz otworzył je, nie mogąc znieść obrazów, które nasuwała mu wyobraźnia.

Czerwone światło. Syriusz, wpadający za zasłonę. Pełen bólu wyraz twarzy Lupina. Śmiejąca się Bellatrix.

Potrząsnął głową, nie chcąc dopuścić do tego obrzydliwego śmiechu, który groził odtworzeniem się w jego umyśle. Zamiast tego powrócił do bezmyślnego wpatrywania się w sufit, wsłuchując się w duszną ciszę, osiadłą w całym budynku.

Dursleyowie wyjechali na kolację do ciotki Marge i bezceremonialnie oznajmili Harry'emu, że nie jest tam mile widziany. On sam pokiwał jedynie głową, choć normalnie pewnie odpowiedziałby zgryźliwie, że i tak nie ma ochoty spotykać się z tą kobietą. Najwidoczniej Dursleyowie zauważyli jego niecodzienne posłuszeństwo, bo wuj Vernon nawet nie kłopotał się zamknięciem go w pokoju. Wygłosił tylko krótki wykład o tym co może, a raczej czego nie może robić i zostawił go w spokoju. I chociaż początkowo cisza wydawała mu się całkiem przyjemna, teraz nie mógł jej już niemal znieść, czuł jak dzwoni mu w uszach, miał ochotę wyciągnąć rękę i rozszarpać ją na-

Zamarł nagle, przeraźliwy dźwięk dzwonka dobiegł do jego uszu.

To nie mogli być Dursleyowie, dobrze o tym wiedział. Serce zabiło mu szybciej, ale wciąż leżał nieruchomo, nie mogąc się nawet zmusić do sięgnięcia po różdżkę, leżącą pod obluzowaną deską podłogi.

Nieświadomie wstrzymał oddech, kiedy dzwonienie ucichło na chwilę, tylko po to by zastąpiło je uporczywe pukanie, momentami przypominające bardziej uderzanie w drzwi.

Ktoś tam na dole musi być naprawdę zdeterminowany.

Przez głowę przemknął mu obraz Śmierciożerców, cierpliwie dobijających się do drzwi Privet Drive 4 i parsknął bez humoru.

Ktokolwiek to był, za chwilę zda sobie sprawę z bezsensowności swoich działań. Ciotka Petunia z pewnością dokładnie zgasiła wszystkie światła, a skoro na podjeździe nie stoi samochód, to nawet głupiec zda sobie sprawę, że-

Jego wzrok padł na obdartą lampkę, stojącą niewinnie na biurku i jarzącą się przytłumionym światłem. Zerwał się z łóżka i już wyjmował z gniazdka wtyczkę, kiedy do jego uszu dobiegł odgłos lekkiego uderzenia w okno. Odwrócił się powoli, spodziewając się zobaczyć Hedwigę, dla której uchylił lekko okno, ale na parapecie niczego nie było. Podszedł bliżej, wytężając wzrok, kiedy coś przemknęło kilka centymetrów od jego twarzy, lądując z gracją w nogach łóżka. Podniósł to z ziemi, ze zdziwieniem zdając sobie sprawę, że trzyma w palcach niewielki kamyczek, podobny do tych ze żwirowanego podjazdu przy Privet Drive 4. Ale to przecież niemożliwe, żeby-

– Harry!

...

– Harry, proszę, powiedz, że to Ty!

Zamarł, wypuszczając długi, świszczący oddech. Zmusił się do podejścia do okna, przez które mógł już teraz zobaczyć stojącą w dole postać.

– No nareszcie, już zaczynałam wierzyć, że naprawdę Cię nie ma – Liz powiedziała swobodnym tonem, zupełnie jakby nic się nie zmieniło. Zupełnie jakby wcale nie minął cały rok, jakby przez ten czas nie wydarzyło się nic z tego, o czym tak bardzo chciał zapomnieć. Zupełnie jakby mógł zapomnieć.

– Cześć, Liz – powiedział zachrypniętym głosem, choć ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że nie musiał przynajmniej powstrzymywać uporczywego drżenia głosu.

Nawet z tej odległości mógł dostrzec niewielki uśmiech, rozjaśniający jej twarz. Przez chwilę wpatrywali się w siebie i Harry nie mógł powstrzymać złego przeczucia, narastającego w dole jego żołądka. Dlaczego Liz tak bardzo zależało na spotkaniu?

– Coś się stało? – zapytał w końcu, a jego słowa spotkały się z krótką ciszą, po której nastąpiło zdziwione westchnienie.

– Nie, dlaczego... co miało się stać? – odpowiedziała trochę nieufnie.

– To znaczy-

– Harry, naprawdę bardzo doceniam tę naszą rozmowę przez okno rodem z komedii romantycznej ale może, no wiesz, mógłbyś zejść do mnie na zewnątrz? – przerwała mu jednym tchem.

Parsknął wbrew sobie, ale wyszedł z pokoju, ostrożnie otwierając potem kuchenne drzwi i wychodząc na przyjemne, wieczorne powietrze.

Liz wciąż stała pod jego oknem, wyglądając dokładnie tak, jak ją sobie zapamiętał.

Choć lato było tego roku zdecydowanie chłodniejsze, wciąż miała na sobie cienką, letnią sukienkę, którą zakrywał teraz gruby sweter, owinięty ciasno wokół jej ciała. Włosy miała chyba jeszcze dłuższe, opadające delikatnymi lokami prawie do pasa.

Podszedł do niej niepewnie, nie mając pojęcia co powinien zrobić, kiedy owinęła go w ciepłym uścisku. Przez chwilę stał sztywno, opierając policzek o jej włosy, zanim pozwolił się sobie rozluźnić.

Pachniała czymś słodkim, jakby miodem i jeszcze inną, przyjemną wonią, której nie potrafił dokładnie zidentyfikować.

– Hej, Harry!

Otrząsnął się z rozmyślań, przenosząc wzrok na Liz, którą wpatrywała się w niego zmartwionym wzrokiem.

– Wszystko w porządku?

Pokiwał głową, nie sądząc, że mógłby zmusić się teraz do wypowiedzenia czegokolwiek. Wydawało się to jednak wystarczyć, bo choć wciąż zerkała na niego podejrzliwie, to nic już na ten temat nie powiedziała.

— Więc, powiesz mi co się stało? – Harry powiedział po chwili spaceru ulicami Little Whinging, podczas której żadne z nich nie odezwało się ani słowem.

– Nic się nie stało – odpowiedziała szybko, a po chwili namysłu dodała jeszcze: – Po prostu się o Ciebie martwiłam.

– O mnie?

Pokiwała głową, przygryzając dolną wargę, najwidoczniej zastanawiając się, co jeszcze mogłaby na to odpowiedzieć.

– Po prostu... – powiedziała po chwili. – Cóż, nie przyszedłeś na róg Magnolia Road. W ogóle nie widziałam Cię w Little Whinging – przerwała, wydając się znów dokładnie dobierać słowa. – Cóż, nie widzieliśmy się prawie rok. Pomyślałam tylko, że... Jak się masz?

– W porządku – odpowiedział automatycznie, choć brzmiało to fałszywie nawet w jego własnych uszach.

– Harry... Coś się stało, prawda? Coś o czym nie chcesz mi powiedzieć – oznajmiła łagodnie, jakby w ogóle nie usłyszała jego wcześniejszej odpowiedzi.

– Nie... Nie do końca-

– Nie do końca nie chcesz mi powiedzieć?

W odpowiedzi wzruszył niezobowiązująco ramionami, obserwując zirytowanie, które zastąpiło dotychczas łagodne spojrzenie Liz.

Znów spacerowali chwilę w ciszy, błąkając się uliczkami Little Whinging, wpatrując się w zachmurzone niebo i obserwując delikatną mgiełkę, która osiadła ciężko nad miasteczkiem już kilka dni temu. Liz oddychała dziwnie ciężko, co jakiś czas biorąc głęboki wdech, tylko po to, by znowu wrócić do płytkich oddechów. Choć nie było jeszcze całkiem ciemno, latarnie już rozpraszały we mgle przyjemne, ciepłe światło. Nagle zdał sobie sprawę, że przeszli już całą Great Street, skręcając w lewo na Mumbler Crescent i pojawiając się na Main Street, na rogu Magnolia Road. Bez słowa wkroczyli na zniszczony plac zabaw, usadawiając się na wilgotnej ziemi.

– To ja zacznę – powiedziała po chwili milczenia Liz, rzucając Harry'emu kojące spojrzenie i przenosząc wzrok na nieokreślony punkt w oddali. – Kate skoczyła właśnie szkołę. Napisała wszystkie egzaminy i w ogóle – uśmiechnęła się lekko na te słowa, w jej głosie można było usłyszeć niemal namacalną nostalgię.

– Teraz wybiera się na studia, wiesz? – odwróciła się w jego stronę. – Filologia romańska.

Przerwała i zamknęła na chwilę oczy, biorąc jeden głęboki wdech. – Nawet nie wiem czy to Cię w ogóle obchodzi. Ale tyle rzeczy już Ci powiedziałam. I tyle chcę Ci powiedzieć. Nie mogę tego powstrzymać. Przepraszam.

W jej głosie tyle było bólu i niepewności, że niemal wbrew sobie chwycił jej dłoń, ściskając mocno. Była zimna jak lód.

– Oczywiście, że mnie to obchodzi – powiedział cicho, prawie nie rozpoznając swojego zachrypniętego głosu.

Liz uśmiechnęła się z wdzięcznością i odwzajemniła uścisk, wypuszczając maleńki, dźwięczny śmiech.

– Wtedy, kiedy wyjechałam bez pożegnania. Początkiem sierpnia, pamiętasz?

Powoli skinął głową, wpatrując się w nią uważnie.

– Cóż, pomyślałam, że chciałbyś wiedzieć co się stało. Myślałam, że wytłumaczę ci wszystko podczas Świąt, ale nie było Cię w Little Whinging, a przez telefon... Po prostu nie lubię mówić o takich rzeczach przez telefon – wzięła kolejny głęboki oddech, jej oczy pociemniały, gdy mocniej ścisnęła jego dłoń. – Dowiedziałam się wtedy o śmierci mojej babci.

To tyle. Nie powiedziała nic więcej.

Co powinien zrobić teraz? Przytulić ją? Pocieszyć? Zmienić temat na coś mniej bolesnego?

– Bardzo mi przykro – powiedział jedynie, czując się głupio z tak banalna odpowiedzią. Był pewien, że na jego miejscu Liz wymyśliłaby coś mądrego do powiedzenia, zaoferowałaby coś więcej niż tylko puste słowa pocieszenia.

Ku jego zdumieniu Liz uśmiechnęła się lekko na te słowa, wpatrując się w niego z wdzięcznością.

– Dzięki – wyszeptała. – Była dla mnie bardzo ważna. Ona... nauczyła mnie wszystkiego. Dużo się nami zajmowała, mną i Kate, kiedy byłyśmy młodsze i wciąż mieszkałyśmy z Mamą w Devon. Naprawdę mnie rozumiała i... – głos jej się załamał, ale potrząsnęła tylko głową, najwidoczniej mając zamiar mówić dalej – naprawdę ją kochałam. Jak nikogo innego.

Udawał, że nie zauważa jak ukradkiem ociera łzy rękawem swetra, albo odwraca od niego twarz, by nie mógł zauważyć jej pełnego bólu spojrzenia.

– To tyle o mnie – nagle wróciła do zwyczajnie pogodnego tonu, puszczając jego rękę i sięgając dłonią do wiszącego na jej szyi wisiorka, który pocierała między palcami. – Co u Ciebie?

– W porządku.

– Tak, już to słyszałam. A coś więcej?

– Nie ma nic więcej do powiedzenia.

W jej oczach znów pojawił się błysk irytacji i zamilkła na chwilę, lustrując go wzrokiem. Harry poruszył się niecierpliwie pod jej spojrzeniem, obserwując jak jej oczy w końcu łagodnieją, gdy przemówiła:

– Coś się stało, jestem tego pewna. Kiedy Cię dzisiaj zobaczyłam... była w tobie taka pustka... nadal jest. I chodzi o to, że czułam się dokładnie tak samo, kiedy Babcia Jo umarła. Pusta. Wyprana ze wszystkich emocji. Nieczująca niczego, a jednocześnie odczuwająca każdą emocję tego świata – westchnęła ciężko, ciasno owijając ręce wokół ciała. – Harry, musisz komuś o tym powiedzieć. Nie możesz dusić tego wszystkiego w sobie i czekać aż wybuchniesz.

Nie chciał o tym rozmawiać. Nie powinien o tym rozmawiać. A mimo to wyciągnął do niej rękę, jakby miało mu to dać siłę.

– Nie powinienem... nikt nie może się o tym dowiedzieć – zdołał wydusić, walcząc ze łzami, które groziły spłynięciem po jego policzkach.

– Oczywiście, że nie. O tym będą szeptać tylko gwiazdy – odpowiedziała tajemniczo.

– Co to znaczy? – zapytał zmieszany, obserwując jak parska z irytacją, jakby była to elementarna wiedza, którą posiada każdy przyzwoity człowiek.

– Czy wiesz o czym szepczą gwiazdy? – zaczęła rozmarzonym głosem, ze smutkiem wpatrując się w zachmurzone niebo, zza którego widocznych było tylko kilka jasnych gwiazd, ułożonych obok siebie. – O nas. O naszych życiach. O naszych historiach.

– Obiecaj mi, że to wszystko zostanie między nami – przerwał jej cicho, ale Liz powstrzymała go machnięciem dłoni.

– To będzie nasza tajemnica. Historia zapisana w gwiazdach.

Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, pierwszego od wielu, wielu dni. To tak bardzo pasowało do Liz. Gwiazdy, tajemnice i poetyckie opowieści.

– Jakiś czas temu zginął ktoś bardzo dla mnie ważny. Właściwe mój... ojciec chrzestny – wypowiedział te słowa po raz pierwszy i skrzywił się na ich wydźwięk. Kątem oka spojrzał na Liz, która przyglądała mu się uważnie i zmusił się do kontynuowania. – Naprawdę bardzo go kochałem. Nadal... – głos mu się załamał i pozwolił kilku pojedynczym łzom spłynąć po jego twarzy.

– Nadal go kochasz – zakończyła za niego Liz.

– Tak, chyba tak. Wiem, że to nie ma sensu, ale-

– To nie prawda. Był dla Ciebie tak ważny, że coś tak przyziemnego jak śmierć, nie mogło tego zniweczyć.

– Gdzie o tym przeczytałaś? – zapytał, delikatnie potrząsając głową.

– Nigdzie – odpowiedziała, swobodnie wzruszając ramionami. – Znam to z własnego doświadczenia.

– I czy to nie jest... no wiesz... dziwne? Kochać kogoś, kto już nie żyje?

– Oczywiście, że nie. A nawet jeśli, to nie ma przecież nic złego w byciu, jak to ująłeś, dziwnym.

Parsknął lekko i odchylił głowę do tyłu, wybijając wzrok w niebo.

– Pogańscy Litwini wierzyli, że każdy człowiek ma przypisaną sobie gwiazdę, która pojawia się na niebie w dniu jego narodzin i znika, kiedy umiera – oznajmiła cicho Liz, również wpatrując się w nieliczne gwiazdy.

– Skąd wiesz takie rzeczy? – ze zdziwieniem odwrócił się w jej stronę.

– Chyba gdzieś o tym czytałam. Mam spore zasoby wiedzy bezużytecznej – zachichotała. – Po za tym jestem beznadziejnie romantyczna. Ale o tym już chyba wiesz.

Tym razem to on wypuścił cichy śmiech, czując się zdecydowanie lepiej, niż przez ostatni czas. Zamknął oczy, pozwalając by słowa swobodnie opuściły jego usta, zwierzając się jej bez zastanowienia.

– Miał na imię Syriusz. Jak gwiazda.

Na początku nic nie powiedziała i przez chwilę zastanawiał się czy w ogóle to usłyszała, ale po chwili odwróciła się w jego stronę, a w przytłumionym świetle latarni mógł dostrzec jej mokre od łez policzki.

– Najjaśniejsza gwiazda nocnego nieba – wyszeptała jedynie, uśmiechając się przez łzy.

– Tak, to do niego pasuje – powiedział tylko, nie mając nic przeciwko długiej ciszy, w jakiej spędzili resztę wieczoru.

Może Liz miała jednak rację. Teraz, kiedy jej o nim powiedział, czuł się zdecydowanie lepiej, choć nie mógł być pewien, czy nie była to po prostu zasługa towarzystwa pewnej beznadziejnie romantycznej mugolki.

***

30.06.1996

O czym szepczą gwiazdy? |Harry Potter Fanfiction|Where stories live. Discover now