Rozdział 7 - Walczyć każdy może

252 17 5
                                    

Kręconowłosy naprawdę nie miał pojęcia, jakim cudem udało mu się zaciągnąć tego dziwnie intrygującego chłopaka do auta. Przypuszczał, że kolejny atak wypruł z Louisa resztki sił na jakąkolwiek walkę. Mocno uderzył go też fakt, że tak młody chłopak nie miał dachu nad głową, a jedyne co mu świtało w szarych komórkach, to fakt, że mógłby popytać swoich znajomych, czy nie mają czegoś do wynajęcia. Jednak tu też kłaniała się kwestia pieniędzy, których Louis nie miał za wiele.

Choć nie powinien czuć się jakkolwiek odpowiedzialny za jakiegoś obcego człowieka, nie mógł za nic wyrzucić go z głowy i wiedział, że to zwyczajnie ludzkie. Przecież tak miał wpajane od dziecka, żeby pomagać innym, bo dobro przecież powraca, a on naprawdę potrzebował trochę dobra w swoim życiu, trochę promyku radości, która byłaby szczera i prawdziwa. Może to właśnie ciche oddechy chłopaka, które udało mu się spowolnić, a może łzy, które przestały płynąć rwącym potokiem, po jego ostrej żuchwie, były jego małą radością, jego wygraną. Nie wiedział do końca co właściwie dolega niższemu, ale naprawdę chciał się dowiedzieć. Nie, żeby liczył, że sam błękitnooki mu powie, bo był naprawdę specyficzną i nieśmiałą w jego mniemaniu osobą, ale właśnie taka była prawda.

Dwadzieścia minut drogi zleciało w mgnieniu oka. Harry musiał zjawić się z powrotem w pracy, by dostarczyć świeże owoce na wieczorne menu. Najgorsze było to, że był w kropce. Miał dwóch pasażerów na gape, siedzących na tylnym siedzeniu, których zupełnie nie wiedział gdzie ma zawieść. Był w trakcie pracy, więc nie mógł poświęcić temu więcej czasu, choćby chciał.

Gdy tylko dojechał pod budynek lokalu, w którym pracuje, wyłączył cichą muzykę, grającą w tle z radia. Louis natychmiast się obudził, zaczynając przecierać zaspane oczy. Rozejrzał się nieco zdezorientowany po miejscu, w którym się znalazł, od razu odnajdując na swojej drodze żabie oczy, wpatrzone w niego z lekkim uśmiechem.

- No co? - zapytał nieco śpiący chłopak, przymykając wolno powieki, które nie chciały się za specjalnie otworzyć.

- Mamy problem, nie żebyście wy nim byli, ale aktualnie stoimy pod moją pracą, a ja muszę tam wrócić. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie mógłbym Cię zawieść - wyspał kręconowłosy, drapiąc się po głowie.

- Nie musisz mi pomagać, i tak zrobiłeś już dużo - powiedział cicho z poczuciem winy w głosie niższy.

- Nie masz dachu nad głową, sumienie nie pozwoliłoby mi Cię zostawić - uśmiechnął się, a dołeczek wkradł się na jego twarz, na co kąciki ust niższego lekko drgnęły do góry, prawie niezauważalnie, ale wciąż.

- Dzięki za przypomnienie - sapnął cicho, na co zielonooki natychmiast się speszył.

- Znaczy... - sapnął nieco przerażony Harry -... nie to miałem na myśli - powiedział delikatnie, nie chcąc wcale zranić niższego, przez swój niefortunny dobór słów. -  Muszę już iść zabrać z bagażnika owoce. Może zrobimy tak, ja dam ci swój numer, żebyś mógł zadzwonić potem do mnie, a ty dasz mi swój. Spotkamy się jak skończę zmianę i postaramy się coś wymyślić - uśmiechnął się sprytnie Harry. Louis wyczuł dziwne specie, czuł się dziwnie, może mniej nieśmiało, ale wciąż nie chciał pomocy, czując się przez to upokorzony.

- Naprawdę nie potrzebuje… - zaczął, gdy w ułamku sekundy Bruce wyrwał się z jego kolan, podnosząc się gwałtownie, by chwilę potem znaleźć się na kolanach Harrego. - Bruce! Chodź tu… - sapnął Lou zdezorientowany. - Co się z tobą ostatnio dzieję… - pokręcił głową, wychylając się do przodu i ciągnąć go za obroże na tył. Pies zaczął szczekać i wyrywać się, co wystraszyło chłopaka. Końcowo nie zdziałał nic, a Harry wciąż miał pasażera na gape tyle, że na swoich kolanach.

- On mnie naprawdę polubił - zaśmiał się kręconowłosy, wkładając dużą dłoń w miękką, w brązową sierść psiaka. Pies zaczął go lizać po drugiej dłoni, która spoczywała wzdłuż podłokietnika. Harry wyciągnął swoją rękę spod pyszczka i sięgając do schowka, chwycił małą, żółtą kartkę z notatnika i napisał. na niej swój numer. Odwrócił się w stronę Louisa i mu ja wręczył. Louis może nieco niepewnie chwycił za kartkę, szybko chowając ją do kieszeni. Nie chciał za nic podawać swojego prywatnego numeru obcemu, pomimo wszystko, więc postanowił szybko wysiąść z samochodu, decydując sam czy poprosi o pomoc czy nie.

- Dobra Bruce, ja wychodzę. Chcesz to tu zostań - prychnął rozwścieczony niższy, wysiadając ze swoją walizką z samochodu. Stał za pojazdem, czekając na swojego przyjaciela, ale ten wydawał się go zdradzić. Fuknął oburzony i otworzył drzwi od strony Harrego.

- Idź już psiaku - powiedział spokojnie zielonooki, poklepując całkiem sporego psa po grzbiecie. Ten posłusznie wysiadł i dołączył do Louisowej nogi.

- Łaskawie przyszedłeś… - warknął zmęczony, wyciągając obroże z kieszeni spodni i zakładając ją psu. Chciał być pewny, że jedyna osoba, która go rozumie nie ucieknie do całkowicie obcego mężczyzny, który jego mniemaniem był naprawdę zbyt opiekuńczy do jego osoby.

- Zadzwoń - powiedział krótko Harry, odsuwając jeszcze kawałek szyby, nim niższy ruszył. Ten jedynie kiwnął głową na znak zgody i łapiąc stabilnie walizkę i drugą dłonią smycz, odszedł.

Nie miał pojęcia gdzie się podzieje, ani co dalej zamierza. Jego przyszłość stanęła pod jednym, wielkim znakiem zapytania, a poczucie rozczarowania jego przyjacielem tuż przy nodze, uderzyło go kolejny raz.

Pogoda się zmieniła. Słońce zaczęło wychodzić zza chmur. Delikatny wiatr rozgonił wszystkie kłębiaste puszki na niebie, a jasna, błękitna tafla oświetliła jeszcze pół godziny wcześniej deszczowe Brighton.

Walka samemu jest trudna, ale z kimś daje Ci większe szanse na wygraną.

Why it is so hard to last? || LarryDove le storie prendono vita. Scoprilo ora