54. Rubinową ścieżką

603 32 380
                                    

James

       Stałem sztywno przy kuchennym oknie. Ręce miałem założone na piersi, a dłonie zaciskałem tak mocno, że aż bolały mnie palce. Obserwowałem jak kolejne fragmenty zaniedbanego, dzikiego bluszczu lądują na trawniku i miałem wrażenie, że każda oderwana gałąź pali mnie czymś żrącym w klatce piersiowej. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, barwiąc wodę pobliskiego jeziora na czerwono. W tych upiornie wyglądających promieniach Syriusz szarpał się z tym cholernym zielskiem z taką zaciętością, z jaką nie robił tego odkąd tylko się za to zabrał. A ja nic nie mogłem na to poradzić. To znaczy może mogłem, ale nie wiedziałem, czy mam prawo teraz ingerować w to, z czym się mierzył.

        Odkąd wczoraj wróciliśmy z pogrzebu atmosfera w domu wcale nie różniła się od tej, którą zostawiliśmy na cmentarzu. Kolejna bezsensowna śmierć w kolejnej bezsensownej wojnie rozpoczętej przez człowieka, który nigdy nie widział prawdziwego sensu tego wszystkiego. Nieobecność Mer do szczętu popsuła nam nastroje. Nie tylko Syriusz chciał się przekonać, że jest cała, zdrowa i jakoś się trzyma. Lily od razu po powrocie zabrała się za pisanie do niej listu, a my wszyscy byliśmy tak otumanieni i zszokowani tym, co się wydarzyło, że dopiero Ginny przypomniała, że nie mamy żadnej sowy, która mogłaby zanieść korespondencję. Zostaliśmy więc zmuszeni poczekać aż odwiedzi nas ktoś, kto podrzuci list jakiejś uczynnej sowie, która zaniesie go... nie wiadomo dokąd. Przez skórę czułem, że pomysł z pisaniem jakiegokolwiek listu i tak nie zda egzaminu, ale nic nie mówiłam. Jeśli Lily chciała sobie w ten sposób ulżyć, dać pozorne poczucie, że próbuje działać, powinna mieć do tego prawo. Wolałem ten sposób niż katusze Syriusza, który miał pokaleczone całe ręce, ramiona, miejscami nawet twarz i nic z tym nie robił, nie będąc chętnym, by i nam na to pozwalać.

       Dałbym sobie rękę uciąć, że zdawał sobie sprawę z tego, że teraz go obserwuję. Mimo to kompletnie nie zwracał na mnie uwagi, sprawiając wrażenie człowieka, który wpadł w amok, a to szarpanie się z gałęziami jest dla niego sprawą życia i śmierci. Jeśli przerwie, jeśli odpuści — przegra. Zacisnąłem powieki, bo piosenka, która leciała w radiu szargała mi nerwy do szczętu. Urządzenie zostało wczoraj przypadkowo znalezione na strychu przez bliźniaków i choć wyglądało jak sprzed pięćdziesięciu lat, po kilku zaklęciach zaczęło nawet w miarę znośnie odbierać. Na żadną inną łączność ze światem nie mogliśmy liczyć, więc dobrze, że było chociaż to małe, zdezelowane radio.

        Mimo tej myśli rzuciłem mu mordercze spojrzenie, a prawa ręka aż mnie zaswędziała, żeby sięgnąć na lodówkę i krótkim ruchem rozbić je o przeciwległą ścianę.

        — I feel lonely... lololololonely* — Niosło się wśród trzasków. — You're the one and only!

        Zarówno wykonawca, jak i sama piosenka była Bogu ducha winna, ale nic nie mogłem poradzić na to, że aż wykręcało mi flaki na samą myśl o tym, że o samotności można śpiewać z takim entuzjazmem. Nie, kiedy patrzyłem na Syriusza i widziałem, do czego samotność naprawdę potrafi doprowadzić człowieka. Powstrzymałem się przed zniszczeniem radia, ale podszedłem do lodówki i może nieco zbyt gwałtownie je wyłączyłem; wnioskowałem po tym, że odpadł od niego jakiś przycisk.

        — Co za beznadzieja — mruknąłem pod nosem, nie wiedząc, co tak naprawdę mam na myśli. Zostawiłem zwłoki radia w spokoju, wiedząc, że ktoś, kto będzie chciał później je włączyć, bez problemu poradzi sobie z naprawą. Z ciężkim sercem zerkając w stronę okna, podszedłem do przeciwległego blatu, żeby nalać sobie tego obrzydlistwa, które Slughorn dla mnie zrobił.

         Zbliżała się godzina wypicia tego wątpliwej jakości medykamentu. Domownicy naciskali na mnie, chcąc się dowiedzieć, jaki ten eliksir ma na mnie wpływ, a ja naprawdę nie wiedziałem, co mam im powiedzieć. Obiektywnie rzecz biorąc czułem się dobrze. Przestałem być senny, przestało mi się kręcić w głowie i wiecznie mnie mdlić. Dziwne anomalie w klacie też się uspokoiły. Mimo to cały czas miałem takie dziwne uczucie, którego nie umiałem ubrać w słowa, więc też nie wiedziałem, co mam im mówić poza tym, że "chyba wszystko jest dobrze". Po lekach od Willsona miałem wrażenie, że mogę zdobywać góry. Po tym czułem się w porządku i to było najwięcej, co mogłem powiedzieć. Jak ktoś, kto długo chorował i właśnie zdrowiał, a nie jak ktoś, kto nigdy chory nie był. Po części musiałem oddać honor uzdrowicielce z piekła rodem. Eliksir niewątpliwie działał. Czy tak, jakbym sobie tego życzył? Nie do końca. Mogłem mieć tylko nadzieję, że jeśli wkrótce jakaś katastrofa postanowi trochę mnie zmęczyć, nie padnę trupem na miejscu.

OraveritisOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz