Rozdział 26

512 28 10
                                    




Dzień Czarnej Poezji

POV Damien

 Przez ostatnie... W sumie nie wiedziałem przez ile dni. Wszystkie zlewały się w jeden. Wyglądały i były takie same bazując na wykreowanej rutynie. Rutynie, którą wytworzyła podświadomość, abym zachował jakiś poziom życia. Utrzymywał podstawowe czynności życiowe normalnego, szarego człowieka. Ale istniała też druga część tego, która mnie wykańczała. Katowałem się byleby nie myśleć o powodzie, przez który żyłem tak, a nie inaczej. Zatem zaraz kiedy postanowiłem otworzyć oczy zaatakował mnie tępy ból głowy. Nie byłem w stanie rozchylić całych powiek będąc wrażliwym na promienie słoneczne. Skutki kaca towarzyszyły mi od rana, dopóki nie zalewałem się ponownie w trupa. Kiedy przyzwyczaiłem się do zawrotów głowy i uczucia ciężkości wstałem z łóżka natrafiając na swoje beznadzieje oblicze odbijające się w lustrze. Poderwałem brew dokładnie lustrując wygląd. Odkąd zacząłem zalewać się wysokoprocentowymi trunkami zbierała się we mnie woda. Byłem kurewsko podlany, przez co straciłem swoją rozbudowaną sylwetkę. Pożegnałem się z kratą na brzuchu.

 Sięgnąłem po puste szkło po Burbonie i rzuciłem nim w lustro. Pękło. Pajęczyny na szkle zniekształciły obraz. Wyszedłem z pokoju pozostawiając za sobą syf. Udałem się pod lodowaty prysznic żeby wytrzeźwieć i pozbyć się zapachu alkoholika. Zaraz po prysznicu przebrałem się w świeży dres. Poszedłem do salonu, który został przeze mnie przemeblowany. Kanapa, na której się zapijałem została odsunięta pod nieużytkowy kominek, a na jej miejscu wstawiłem worek bokserski. Obok niego stała bieżnia.

 Tak zaczęła wyglądać moja rzeczywistość. Od rana do południa wylewałem siódme poty wyżywając się za swoją bezmyślność i autodestrukcję. Od południa do wieczora chlałem póki nie zasnąłem z wyczerpania albo od zbyt dużej ilości alkoholu płynącego w żyłach. Nie dbałem o dobre żywienie, zdrowie. To przestało mieć znaczenie. Liczyło się tylko zapomnienie.

 Przed rozpoczęciem swojej rutyny wyszedłem przed budynek. Chłód powietrza otulił nagą klatkę piersiową i ramiona. Nie przejmowałem się sąsiadami, którym mógł przeszkadzać ten widok. Albo mogli uważać, że nie był on odpowiedni dla oczu ich dzieci. Gdyby, któryś z nich postanowił się odezwać bez skrupułów posłałbym go do piachu. Nie chciało mi się słuchać ich nieznaczącego pierdolenia. Przysiadłem na trzecim, betonowym schodku obok góry gazet zalegających tam od ponad roku. Bo to właśnie wtedy ostatni ludzie zwolnili się ze służby nie chcąc zajmować się domem, w którym nikt nie mieszkał. Co trzy miesiące zatrudniałem ogrodnika na zlecenie skoszenia trawy i pozbycia się chwastów i narośli rosnącej na elewacji. Tylko tyle dla niego robiłem.

 Zaabsorbowany chwyciłem gazetę leżącą przed gankiem. Zrobił się z nich dorodny zbiór, ale mnie zainteresowała najnowsza. Nie potrafiłem wyjaśnić dlaczego. Może przez interesujący nagłówek o wielkim pożarze w sąsiedniej dzielnicy? Może przez mniejsze, nieinteresujące mnie tematy? Nie miałem pojęcia.

 Znudzony zacząłem ją przeglądać zatrzymując się, przy niektórych zdaniach. Na samym końcu znajdował się kalendarz z bezsensownymi świętami w danym dniu. Siedemnasty października. Dzień makaronu. Narodowy dzień Odpłać się Przyjacielowi. Światowy dzień Traumy i Dzień Czarnej Poezji.

 A gdyby połączyć dwie ostatnie rzeczy w jedną?

 I to mnie zainspirowało. Czas zacząć pozbywać się demonów przeszłości.

 Odrzuciłem gazetę na stertę i spojrzałem na budynek, który był domem rodzinnym. Budynek, w którym działy się rzeczy, o których ludzie nie śnili, a jeśli to robili to uznawali je za koszmary. Narzuciłem na ramiona bluzę, chwyciłem kluczyki do samochodu i wyruszyłem w drogę za miasto.

Imperium Tom 3 Serii Czerwone BramyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz