Prolog

150 7 0
                                    

(siedem lat wcześniej)


Świat wirował, jakby był na lekkim rauszu. A może wcale nie na takim lekkim. Różni ludzie mówili, żeby nie mieszać alkoholi, ale Hermiona niespecjalnie słuchała tych mądrości, bo od dziecka wiedziała, że to, co „wszyscy mówią", rzadko bywa prawdą; a po wtóre nie sądziła, by akurat zasady rozsądnego przyswajania alkoholu kiedykolwiek na coś jej się przydały, nie pijała przecież nic mocniejszego niż piwo kremowe.

Efekt był taki, że bez większego zastanowienia wypiła kilka szklanek pączu, trzy drinki o bliżej niezidentyfikowanej zawartości, dwa mugolskie piwa i na deser butelkę cydru albo dwie, właściwie nie była pewna. Bo chyba nie trzy, prawda? Nie mogła wypić trzech, niezależnie od tego, jak smaczny był, nie siedzieli przecież w pubie aż tak długo. A to, że na dworze było dziwnie jasno, jakby zaraz miało wstać słońce, to tylko kwestia tysiąca świateł z tysiąca pubów i knajp, i latarni, i witryn, które ich otaczały tego pięknego dnia w tym pięknym świecie, który dzięki Bogu, Merlinowi i Harry'emu Potterowi (przy jej skromnym udziale) mógł nadal trwać, nie niepokojony więcej przez mroczną magię i przesiąkniętą złem duszę Lorda Voldemorta, niech mu ziemia twardą będzie.

— Moglibyśmy to kiedyś powtórzyć. — Rozległ się głos nad jej głową.

Zerknęła przez ramię, żeby spojrzeć na towarzyszącego jej Dracona Malfoya, który nagle też wydał jej się piękny, mimo brzydkiego Mrocznego Znaku na przedramieniu, który sama dzisiaj odsłoniła, podwijając mu rękawy koszuli. Po co właściwie to zrobiła? Nie była pewna, ale pamiętała, że przesuwała palcami po tatuażu ze ściskiem w żołądku pojawiającym się wtedy, gdy robiła rzeczy zakazane, takie, których nie wolno robić tak bardzo, jak bardzo się ich chce. Dotykanie Mrocznego Znaku nie było na czele listy, ale myśl o tym powracała za każdym razem, gdy Hermiona widziała Dracona Malfoya, jedynego śmierciożercę na wyciągnięcie ręki, zupełnie jakby badając empirycznie znamię, mogła odkryć, po co to wszystko, ta wojna, ta nienawiść, ta... ta...

— Moglibyśmy — wyrwało jej się z ust, bo wyglądał, jakby czekał na odpowiedź, taki ładny, z tymi zarumienionymi policzkami i błyszczącymi oczami, taki żywy i nie w Azkabanie, też dzięki Bogu, Merlinowi i Harry'emu Potterowi (i jej).

— Dasz radę się teleportować? — zapytał.

— Teleportować? — powtórzyła, zastanawiając się, czemu, u licha, miałaby to robić, przecież już nie uciekali przed Voldemortem i śmierciożercami, zanim do niej dotarło, że tak właśnie czarodzieje wracają do domu. — A! Nie, nie sądzę. Ale mogę pojechać metrem. Albo... Błędnym Rycerzem?

Malfoy mruknął coś pod nosem i złapał ją za rękę, dokładnie tam, gdzie było jej znamię, może też odczuwał ten dziwny, niezręczny pociąg do cudzych blizn? Poprowadził ją w prześwit między budynkami, gdzie było ciemno, a gwar z ulicy nabrał postaci szumu, i odwrócił twarzą do siebie. Przez ułamek sekundy Hermiona miała absurdalne przeczucie, że ją pocałuje, ale zamiast tego wyciągnął różdżkę i świat zadrżał — zamigotał — i znikł.


֎


Harry'ego obudziło przeświadczenie, że coś się pali. W pierwszej chwili pomyślał, że to senne urojenie, wywołane okropnym zaduchem w pokoju, ale zaraz sobie uświadomił, że czuje coś jakby dym. Poderwał się na łóżku, poniewczasie uświadomiwszy sobie, że gdyby ktoś podpalił Grimmauld Place 12, to woń byłaby znacznie silniejsza. Nadal jednak czuł ten zapach, jakby... Kominek? Ale kto palił w kominku w lecie? Zignorował pomruk niezadowolenia Ginny, wyplątał łydki z jej nóg i zgarnąwszy okulary ze stolika, wstał.

Korytarz wyglądał zupełnie normalnie, ciemny i ponury, ale kiedy przechylił się przez barierkę, dostrzegł złotawą poświatę na dole. Po cichu zszedł na partner i ruszył dalej, kierując się słabym światłem i dobiegającym zza uchylonych drzwi salonu półszeptem.

W progu pokoju zatrzymał się, zaskoczony tym, co tam zastał. W kominku rzeczywiście palił się ogień, ale nie z powodu zimna; ktoś szykował się do podróży siecią Fiuu. Ktoś, kto stał przed kominkiem, nachylony w stronę Hermiony, i z dziwnym uśmiechem mówił coś do niej. Ktoś, kto ewidentnie był Draconem Malfoyem.

Harry zamrugał kilka razy, ale mara nie zniknęła, Malfoy nadal tam był. W nonszalanckiej pozie, chyba po raz pierwszy w życiu odrobinę niechlujny (wyjąwszy oczywiście ten moment, gdy umierał na mokrej posadzce w łazience Jęczącej Marty przeklęty Sectumsemprą przez Harry'ego): w koszuli z podwiniętymi rękawami i marynarką zarzuconą na lewe ramię, którą przytrzymywał dłonią, tym samym całkowicie eksponując przedramię z wyrysowanym na nim Mrocznym Znakiem. Hermiona zaś, jak gdyby nigdy nic, tkwiła naprzeciwko, i to na dodatek... w samym szlafroku?!

Dwa sprzeczne pragnienia toczyły bój w Harrym. Z jednej strony chciał wpaść do salonu i natychmiast pokazać Malfoyowi, gdzie trzyma proszek Fiuu, a z drugiej — czmychnąć na górę niezauważony. Zanim podjął decyzję, Malfoy nachylił się jeszcze bardziej do Hermiony, która zachichotała, i już go nie było.

Harry wycofał się na korytarz, uznając, że lepiej, by Hermiona go nie zobaczyła. Wchodząc po schodach, kręcił z niedowierzaniem głową. Zastanawiał się, czy ta rewelacja jest warta tego, by zaryzykować obudzenie Ginny, czy też poczekać z tym do rana. 

Twoje oczy lubią mnie (i to mnie zgubi)Where stories live. Discover now