Demon

12 0 0
                                    


„Dokąd mam pójść bez ciebie w kieszeni? Z kim będę chodził za rękę w jesieni? Gdzie jesteś ty, ja tam chcę być droga; Tylko przy tobie jest pewną ma droga..." - śpiewał zachrypniętym głosem pijany Mikołaj, uśmiechając się co i rusz do zakochanej w nim młodej kelnerki. Widok, na który ukradkiem zerkał Domaszkiewicz, był co najmniej osobliwy. Dziewczyna poruszała się między stolikami z taką lekkością i gracją, że wszystkim wokół zdawało się, że tańczy w takt muzyki. Nie przeszkadzał jej w tym nawet wielki ciążowy brzuch, który wyglądał jak sztucznie doczepiona do kobiecego ciała instalacja artystyczna.

- Co to za szmira... - pomyślał pogardliwie Leonard, naśmiewając się w duchu z tandetnego tekstu piosenki. - Stary pijak i młoda dzierlatka, która lada moment zostanie matką! To dopiero parka, nie ma co! - syczał coraz bardziej zajadle. - Pozostaje tylko powinszować losu, który sobie zgotujecie... I temu czemuś, co zawadza jej pod bluzką. – spojrzał smutno w dno szklanki, gdzie błyskało jeszcze kilka kropel.

- Można? – jakiś aksamitny głos wzniósł się na chwilę ponad ryki rozśpiewanego urzędnika.

Leonard nie zaszczycił jego właściciela dłuższym spojrzeniem, a jedynie przytaknął od niechcenia skinieniem głowy. Przypuszczał, że za chwilę padnie ofiarą nieudolnej manifestacji politycznej, a co najwyżej gorącej mowy wychwalającej rychły upadek starego porządku. W podobnej ruderze nie spodziewał się po trzeźwych i zaczepiających znikąd nieznajomych niczego lepszego. Jegomość mógł być ewentualnie nie w pełni swoich mocy umysłowych, co tłumaczyłoby to nietypowe zachowanie. W każdym razie Leonard nie dostrzegał różnicy między jednym a drugim.

- Tylko proszę się postarać, słyszałem już wielu waszych wyznawców... - odparł, uśmiechając się złośliwie do pustego szkła.

- Wolałem pomówić z panem o sztuce, ale skoro woli coś znacznie mniej wymagającego, nie będę się sprzeciwiał. – błyskotliwie zrewanżował się nowy towarzysz Leonarda.

Dopiero te słowa sprawiły, że zechciał na niego spojrzeć. Gdy to zrobił, w pierwszej chwili zemdliło go z zaskoczenia i być może strachu? Obcy człowiek mógł być w podobnym do niego wieku, mógł być podobnego wzrostu, a nawet mieć podobną manierę udzielania kąśliwych odpowiedzi, ilekroć nadarzyła się ku temu sposobność. Tym, co znacząco odróżniało go w tej sytuacji od Leonarda, był ubiór i dopasowane do niego dodatki. Zdawało się, że kosztowne tkaniny i drogocenna biżuteria stanowiła kontur tego, co było dla niego już pewne, znamienitego człowieka. Nawet włosy, ciemne i gęste pukle, spięte miał brylantową spinką. Tajemniczy przybysz był najmniej odpowiednim gościem, jaki mógł dzisiaj nawiedzić ten, jako się rzekło, lokal. Był jak kwiat róży poniewierający się, nie wiedzieć czemu, w oborniku, jak książę wśród żebraków – wywyższony. I właśnie to najbardziej rozwścieczyło Leonarda. Szykowny elegant poniżał tutaj wszystkich zebranych samym spojrzeniem, pokazywał, jak bardzo nie pasuje do światka brudnych i rozpitych szumowin choćby skinieniem dłoni, udowadniał, jak bardzo są przy nim nikim. To była rola Leonarda, którą ten człowiek po łajdacku mu wyrwał. Jak mógłby się teraz przed nim wytłumaczyć, że na ogół wygląda i pachnie o wiele lepiej, niż teraz? Że ani trochę nie należy do tego światka pijanych i straconych dusz? Że jest taki jak on, a nawet lepszy? Nie było jednak więcej czasu, należało stanąć do walki z tym antyprorokiem, który dodatkowo był bardzo złośliwy. Co jeśli zagadnął go o ten konkretny temat, by pogrążyć słynnego profesora do cna, jednocześnie wykazując się nienaganną wiedzą?

- O sztuce? Ja ci dam o sztuce...- pomyślał gniewnie, nagle wyprężając ciało na drewnianym zydelku. – Co chce pan wiedzieć? – powiedział cicho od niechcenia.

- Co dla pana znaczy to słowo, jeśli wolno spytać? – odparł grzecznie, z ufnością oczekując nadejścia kelnerki.

- Cóż to znowu... Chce mnie ośmieszyć, zniszczyć! Nie ma mowy, by ktoś podobnej mowy znalazł mnie przypadkowo... - myśli galopowały przez głowę pobladłego od irytacji Leonarda, który czuł zagrożenie sączące się z każdego westchnienia przybysza. Można było obrać dwie taktyki. Jedna, mniej wyrafinowana, prowadziła do jak najbardziej pospiesznego zakończenia tej niewygodnej konwersacji, nim w ogóle się jeszcze zaczęła. Druga, bardziej niebezpieczna, nakazywała mu stanąć do boju z jedynym orężem w postaci intelektu, w który zwątpił? Nigdy. – Życie człowieka jest sztuką. Decyzje, które podejmuje, drobne gesty... - zaczął, gestykulując płynnie dłońmi, co miało przydać lekkości jego mowie. Niestety słowa wciąż przeciekały mu przez palce i rozchlapywały się w truistyczne plamy.

Pani WorońskaWhere stories live. Discover now