Rozdział 24

856 94 49
                                    


Callum

– O której zamierzasz wrócić? – Mama dopijała herbatę, siedząc przy pustym stole. Chwilę wcześniej zjedliśmy skromne śniadanie po którym zdążyłem już posprzątać. Była smutna, choć starała się to za wszelką cenę zamaskować. Znałem ją zbyt długo, by tego nie wychwycić.

– Jak skończę. Nie wiem ile mi się zejdzie. – Podszedłem do szafy i wyjąłem z niej ciepłą kurtkę. Zaczynało padać, a temperatura oscylowała w okolicy czterech stopni. Nie chciałem się przeziębić. Nie mogłem.

– Nie powinieneś tego robić, Callum. Przed tobą ostatnie pół roku... – próbowała po raz kolejny na mnie wpłynąć, ale było za późno.

– Już podjąłem decyzję. Skończyłem ze szkołą, muszę zadbać o nas. O ciebie – odparłem stanowczym tonem.

– Przecież dałabym radę, potrzebuję najwyżej kilku tygodni, żeby coś znaleźć.

– Potrzebujesz ubezpieczenia i pieniędzy. Bez nich nie wykupimy prywatnej polisy, a twoje leczenie kosztuje. – Nie patrząc w jej kierunku zapiąłem kurtkę i oplotłem wokół szyi szalik.

Szalik, który wciąż pachniał Emery.

To jedna z niewielu rzeczy, która została mi po naszym wyjściu na łyżwy. Wspomnienia, uczucie rozczarowania i zapach perfum, który osiadł na wełnianym kawałku materiału, gdy ją tuliłem, zanim zadzwonił jej telefon.

Zanim wszystko się zmieniło.

Planowałem dać jej czas. Kilka dni na ochłonięcie, oswojenie się z sytuacją. W końcu jej babcia cierpiała, a ja nie miałem prawa wymagać, by wybrała mnie zamiast niej. Ale kiedy w poniedziałkowe popołudnie wróciłem do domu, a w salonie zastałem mamę, która powinna być w pracy wiedziałem, że czekają na mnie same złe wieści.

Mama straciła pracę. Po dwóch tygodniach od powrotu ze zwolnienia lekarskiego. Właściciel cukierni upierał się, że jej wakat jest zbędny, jednak wszyscy wiemy, że pozbył się jej, ze względu na chorobę i ryzyko kolejnych zwolnień. Ten podły dupek pozbawił ją tym samym ubezpieczenia, bez którego nigdy nie uda nam się opłacić kuracji biologicznej, która może być potrzebna w każdej chwili. Na początku mama starała się robić dobrą minę do złej gry. Zapewniać mnie i przy okazji siebie, że wszystko się ułoży, że znajdzie nową pracę, w końcu w Londynie jest tyle piekarni i cukierni, że lada dzień obejmie nową posadę. Oboje jednak doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że niepełnosprawność nie wpłynie na jej korzyść. Potencjalni pracodawcy będą odrzucać jej kandydaturę, tak jak zrobił to jej bezczelny były szef.

Dlatego musiałem wziąć sprawy w swoje ręce. Nie pozostało mi nic innego, jak rezygnacja z nauki i znalezienie pracy, która pozwoli nam opłacić polisę. Mama nie chciała się na to zgodzić, ale ja podjąłem decyzję. I tak nie zamierzałem iść na studia, więc dalsza edukacja nie miała dla mnie żadnego znaczenia. To tylko strata czasu, nic więcej.

Poza tym, kiedy nie chodziłem do St. Joseph's School, nie widywałem Emery. Bo choć cholernie mi na niej zależało, w obecnej sytuacji nie miałem jej niczego do zaoferowania. Byłem biednym chłopakiem bez szkoły, bez pieniędzy i perspektyw. A ona zasługiwała na kogoś lepszego.

– Gdybyś dał mi tydzień, może dwa – podjęła mama, ale machnąłem ręką, by ją uciszyć.

– Wtedy mogło by być za późno. Nie wiemy, kiedy reumatoidalne zapalenie stawów znowu zaatakuje. Musisz mieć opłacone składki.

– Callum... – Usłyszałem szuranie krzesła, a chwilę później, jak kubek z brzdękiem ląduje w zlewie. Nie miałem siły, by z nią dyskutować, dlatego otworzyłem drzwi i wybiegłem na zewnątrz, prosto w objęcia szarego, zimnego poranka.

My perfect oppositeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz