rozdział 37.

1.7K 186 17
                                    

Przypomnij sobie czasy, gdy byłeś małym dzieckiem. Pory roku zmieniały się. Letnie temperatury spadały, noc przychodziła coraz szybciej. Barwne liście okrywały ziemie złotym dywanem, aż w końcu zostawały przykryte białą pierzyną śniegu, spod której po pewnym czasie przebijały się pierwsze, nieśmiałe zielone listki. I cały cykl zaczynał się od nowa. Kartki wyrwane z kalendarza, jedna po drugiej lądowały na podłodze. Każdego wieczora rysowałeś grube, czerwone krzyżyki, odliczając tygodnie do tego upragnionego dnia.

To mogło być wszystko - urodziny, pierwszy dzień wakacji, Boże Narodzenie.

Coś niesamowicie dla ciebie ważnego. Coś wyczekiwanego.

Czekałeś, a z każdym dniem który przybliżał cię do upragnionej chwili, czułeś, że tracisz cierpliwość. Bo chciałeś przyśpieszyć czas. Chciałeś złapać moment do którego dążyłeś na haczyk wędki i wyłowić go spośród innych chwil. Chciałeś złapać go na lasso i przyciągnąć blisko do siebie.

Jednak nie mogłeś tego zrobić.

Cierpliwość jednak się opłacała. Bo ta chwila finalnie nadchodziła. Przybliżała się stopniowo do ciebie, aby uderzyć z impetem. A ty nie wiedziałeś czego się spodziewać.

Nieprzewidywalność ma dwa oblicza. Często jest pożądana. Bo lubimy być zaskakiwani. Lubimy niespodzianki. Ten dreszczyk niewiedzy. Lubimy nie wiedzieć co czeka nas za kolejnym zakrętem.

Jednak czasami niespodzianki mają gorzki posmak. Bo wolelibyśmy wiedzieć co się wydarzy. Wolelibyśmy móc się przygotować. Być może wtedy łatwiej byłoby nam udźwignąć trudy życia. Gdybyśmy nie zostali nimi uderzeni niczym obuchem w głowę. Gdybyśmy mogli stopniowo się przyzwyczaić do rewolucji jakie niesie dla nas los.


Pomieszczenie tonęło w mroku. Jedyną dość nikłą namiastką światła była mała lampa na jasnym suficie. To właśnie ten nikły, mleczny poblask sprawiał, że atmosfera powagi i doniosłości panująca w gabinecie przenosiła się na jeszcze wyższy poziom. Była gęsta od zniecierpliwienia, obfitująca w nadzieję. Niezwykle intensywną i zarazem kruchą. Taką, która rozpala nas od środka niczym potężne ognisko, jednocześnie będąc delikatnym promykiem, który może zgasnąć przy gwałtowniejszym podmuchu wiatru.

Pomieszczenie niemal tonęło w ciszy. Jedynymi odgłosami były lekkie kroki lekarza i pielęgniarki, oraz skąpe polecenia, które wydawali sobie nawzajem. Tak jakby ściany, które otaczały gabinet, były grubą zasłoną, tłumiącą pogłosy dochodzące z oddali. Zdawać by się mogło, że pomieszczenie jest odcięte od reszty świata. Że za zamkniętymi drzwiami i szczelnie zasuniętymi okiennymi żaluzjami rozciągała się nicość. Można było uwierzyć, że przekraczając próg gabinetu, stopa natrafiłaby jedynie na próżnie. A ciało pozbawione oparcia runęłoby w bezdenną przepaść.

Przez tą ciężką, intensywną ciszę nawet oddechy zdawały się odbijać echem od gładkich mebli. Nawet serca wybijające rytm w klatkach piersiowych sprawiały wrażenie głośniejszych i mocniejszych. A przynajmniej dwa z nich były lekko zaburzone, nierównomierne. Jakby zaniepokojone.

Na niemal białych ścianach, które przez mrok zdawały się być równie szare co myśli napływające do głów dziewczyny i młodego mężczyzny, odbijały się cztery cienie. Cztery sylwetki będące aktorami tego niemego teatru.

Dwie męskie postacie. Dwie damskie postacie. Dwie młode i dwie starsze. Dwie skupione i spokojne oraz dwie nerwowe i pełne nadziei.

Kolejny przykład, że życie jest pełne kontrastów. Że składa się z nieustannych antagonizmów i różnic. Białe i czarne barwy mieszają się ze sobą, ukazując nam całą paletę odcieni szarości.

bumper cars || Zayn MalikWhere stories live. Discover now