Prolog

181 9 0
                                    

Kiedy byłam mała miałam lęk przed pająkami. Niby takie małe, niewinne, ale dla mnie straszne i obleśne. Zawsze byłam na nie wyczulona i nigdy ich nie lubiłam. Pamiętam, że kiedy je widziałam zawsze chciało mi się krzyczeć. Kiedy raz jakiś wdarł się do łazienki zaczęłam krzyczeć. Później podbiegała mama a kiedy przerażona pokazywałam jej palcem stworzonko kazałam od razu zabić. Nie obchodziło mnie jak i gdzie tylko, kiedy. Kiedy? Od razu. Nie chciałam na nie patrzeć. Mama tylko odpowiadała: "pająk to żyjątko. Na dworze zimno? Zimno. Stworzonko żyć gdzieś musi? Musi." Dla mnie nie musiało. Byłam uparta i za wszelką cenę pozbywałam się takich stworzeń z pokojów. Zapewne moja mama nigdy tak naprawdę ich nie zabijała chyba, że w ostateczności. Zawsze je gdzieś wypuszczała czy wyrzucała za okno. Mówiła też, że jeśli zabije się pająka zalewając go wodą następnego dnia będzie padać.

Nigdy też nie wierzyłam w przesądy i nie lubiłam powiedzeń. Do czasu aż słuchałam ich tak duże, że sama się ich nauczyłam i mówienie ich stało się codziennością. Nie mogłam sobie wyobrazić jak potrafiłam się zmienić w przeciągu kilku miesięcy. Dokuczało to nie tylko mi. Raz Maja odważyła się powiedzieć: "jeszcze miesiąc temu lubiłaś żółty, a teraz, co?" Nigdy nie lubiłam żółtego. Był za bardzo rażącym kolorem. Lubiłam takie jak biały, ale kiedy im o tym powiedziałam Emily tylko raczyła się zaśmiać.

-Ha!- Wrzasnęła mi do ucha.- Inka, debilu. Przecież biały to nie kolor.

Jak biały może nie być kolorem? Jest kolorem tylko, że białym. Uwielbiam biały, bo daje mi spokój i jasność myślenia. Dlatego praktycznie wszystko w pokoju miałam białe. Ale styl na kolory nie zmienia mi się od dłuższego czasu.

Liczyłam w życiu na coś więcej niż dostałam. Może to i po części moja wina. Zawsze tak naprawdę byłam wrażliwą osobą i chyba najbardziej zestresowaną ze wszystkich. Stresowało mnie dosłownie wszystko: od klasówek w szkole po przejście przez pasy. Nie wiem, co bardziej mnie denerwowało. Moje niezrozumienie świata czy moja wrażliwość. Mój przyjaciel Tyfus zawsze mi mówił: "Wy dziewczyny jesteście strasznie wrażliwe. Jak ktoś was rzuci to ryczycie od razu." No tak. On ma kompletnie wywalone i niczym się nie przejmuje. Ma bardzo ciekawe podejście do życia. On jest typem człowieka, który maksymalnie, co może powiedzieć w takiej sytuacji to: "Dobra, zraniłaś mnie. Ok, jest luz." I tyle. Ale ja go nie rozumiem. Jak można mieć tak kompletnie gdzieś to, co inni do ciebie mają? Wiem, że jestem wrażliwa i wiem też, że jestem najbardziej ze wszystkich. Tylko ci, co dobrze mnie znają - jak Maja - wiedzą, że tak jest. Jestem typem człowieka bardzo trudnego do ogarnięcia. Nie wszystkim się to udaje, ale nikt jeszcze od tego nie zginął. Znaczy prawie nikt...

To wszystko nie jest takie wielce wspaniałe jak się wszystkim wydaje. Moje życie też takie nie było. Nigdy praktycznie. Wiecznie chora, ciemna, ponura...

Skąd się wzięło imię? Nigdy nie lubiłam Karoliny. A już tym bardziej zdrobnień, których używała moja rodzina, najbardziej ciotka Adela. "Karolinko podaj mi łyżeczkę", "Karolinko zaparz cioci herbatkę", Karolinko to, Karolinko tamto. Miałam dość tego głupiego imienia, a najgorsze było to, że wiele osób wiedziało, że nie lubię tego zdrobnienia, więc żeby mnie wyprowadzić z równowagi zaczęli mnie tak nazywać. A już najgorsze było dla mnie wymawianie tego przez Panią Anderson, naszą nauczycielkę od niemieckiego, która nie potrafi wymawiać litery ''r''. Zaczęła mnie, więc nazywać Kalinka. To już był cios po niżej pasa. Przez pół roku od rozpoczęcia ósmej klasy byłam nazywana Kalinką. Nie wiem, co było gorsze. Kiedy minęło te straszne pół roku postanowiłam coś zmienić. Na nowy rok ufarbowałam sobie lekko włosy na blond i zmieniłam imię na Inka - powstał skrót od uwielbianej przez wszystkich Karolinki. Oczywiście takiego imienia jak Karolinka nie pozwolono mi zmienić na papierze, więc prawnie cały czas zachowuję to imię. Jednak dla znajomych nie jestem już Karolinka tylko Inka. I zawsze tak już będzie. Później tylko pojawiła się ta kawa, która wszytko mi zniszczyła. Zaczęto mówić, że jestem mocna jak zaparzona kawa Inka. Ale tak mówili tylko chłopcy. Szczerze to nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego mocna. Mocna kawa tak, ale mocna ja? Nigdy nie była silna ani mocna. Byłam słaba i niemocna, jeśli tak można to opisać.

Uwielbiałam, kiedy mówili do mnie Inka. To imię było muzyką dla moich uszu. Nawet, kiedy Emily krzyczała: "Inka, debilu, biały to nie kolor!" I tak lepiej to brzmiało niż "Karolinka debilu, biały to nie kolor".

Jeśli chodzi o moją rodzinę nigdy nie była idealna, z resztą jak każda. W pierwszym domu mama, ojciec, mój brat i ja a w drugim dziadkowie i babcie z obu stron. Miałam do nich blisko, nie musiałam jechać na drugi kraniec świata, ale dla mnie i tak nigdy nie było to konieczne. Szłam, kiedy miałam ochotę nie, kiedy musiałam. Szłam tak żeby pogadać nie żeby się zobaczyć jak to niektórzy mówią. Tylko później wszystko zaczęło się jakby walić, ale nie z mojej winy. Może trochę z mojej... Kiedy tak po prostu planowałam fajne życie okazywało się, że jestem w tym beznadziejna. Kiedy przychodziłam do liceum z żałosnej podstawówki postanowiłam sprawić, że moje życie nabierze tempa. Nie mówię tu o wyścigu z czasem, ale o czymś lepszym. Żeby nie stać w miejscu, poruszać się trochę, zacząć żyć... Kiedy to postanowiłam i mówiłam sobie, że zrobię wszystko żeby czuć życie... Nie byłam chyba w stanie. W planowaniu tego wszystkiego byłam tak beznadziejna a moje plany i problemy były mi tak potrzebne jak dziura w moście. Na nic nie starczało mi czasu, byłam pochłonięta moją rutyną, którą zaczęłam traktować jak świętość. Jeśli jakiegoś dnia zrobiłam coś inaczej już zaczynałam się denerwować, bo przecież zrobiłam coś nie tak, coś źle. Ale jak inaczej to nie znaczy, że źle. Dlatego postanowiłam coś po prostu zmienić. Jednak coś zmienić to nie koniecznie oznacza coś łatwego do zrobienia. Było to trudne. Było mi ciężko. Mimo iż czułam obecność znajomych, przyjaciół, rodziny - czułam się samotna, jak jasna cholera. Czułam, że nikt się mną nie interesuje, że stoję obok nich tylko, jako "wystrój", muszę stać, nie muszę się odzywać. Czułam, że nikomu na mnie nie zależy, mimo iż czasami słyszałam od Julie:, „Co u ciebie?" A czasami jak byłam przybita i smutna: „Mogę ci w czymś pomóc?".

Ale za łatwo się poddawali. Kiedy ja mówiłam, że nic, oni mówili: "OK". Nie dociekali, nie mówili więcej, jakby usłyszeli to, co chcieli. I co mam na to powiedzieć? Co mam zrobić? Jestem osobą, która sama nie powie, że ma problem, potrzebuje zainteresowania, bycia w centrum gdzie nigdy jeszcze nie była.

Mimo wszystko lubiłam moje zwykłe, normalne i rutynowe życie. Było jak każde a ja - marzyłam o innym, pełnym energii, odwagi, przygód. Byłam jak ta, co ciągle trzyma głowę w chmurach i nie potrafi wylądować nią na ziemi. Znacie to? Bo ja aż za dobrze. Jak byłam mała byłam taka samotna, że gadałam sama ze sobą, sama do kota, sama do ściany. Po paru latach to się zmieniło, nie gadałam już do siebie, bo zaczęłam uważać to za nienormalne. Nikt normalny nie gada ze samym sobą, prawda?

Żeby nie przynudzać, opowiem wszystko od początku do końca żebyście dowiedzieli się jak stałam się samotną, białą różą.

Był kiedyś taki chłopak...

Nazywał się Nathaniel.

Jedna Biała RóżaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz