Rozdział 1

79 4 5
                                    


Leonard Hunter powędrował za mną spojrzeniem, kiedy stanąłem na mrocznym korytarzu prowadzącym do mieszkania na piętrze. Panowała tu głucha cisza, nienaruszona żadnymi dźwiękami. Wchodząc po schodach, obaj mieliśmy wrażenie, że wkraczaliśmy do świątyni. Rozglądałem się wokół, a kiedy dostrzegłem otwarte na oścież drzwi i ciemne, błyszczące smugi wijące się na podłodze, moje serce załomotało ze strachu. Milczeliśmy. Leonard stanął w połowie drogi z taką miną, jakby wszystkie jego wnętrzności na moment przestały działać — tak, jakby groza tego miejsca zabrała siłę naszym sercom do bicia. Sięgnąłem po broń i odbezpieczyłem ją z cichym kliknięciem, które w tej ciszy zabrzmiało jak huk wystrzału z armaty.

Nie wiedzieliśmy, co czekało na górze. Mimo to, wymieniając się spojrzeniami, zdecydowaliśmy, że nie możemy stać tak bezczynnie. Leonard ruszył z wielką niechęcią, wspiął po schodach i zatrzymał przed otwartymi drzwiami. Spojrzałem na posadzkę. Wszędzie, gdzie tylko sięgnąć okiem, wokół nas błyszczała metalicznie pachnąca krew. Nie było sposobu, aby w nią nie wdepnąć. Leonard skrzywił się z obrzydzeniem, gdy czubki jego brogsów zabarwiły się czerwienią. Stanęliśmy naprzeciwko drzwi do mieszkania. Nie było na nich śladów włamania ani próby usiłowania wejścia za pomocą siły. Widok ten jednak nie przynosił ukojenia. Przełknąłem głośno ślinę, wyminąłem Leo i pierwszy wszedłem do środka.

Weszliśmy do małego salonu. W słabym świetle pochodzącym z ulicy dostrzegliśmy porozrzucane i zdewastowane przedmioty, przewrócone krzesła i złamany w połowie stół. Na podłodze leżały miliony kawałków stłuczonego szkła, stare tomy książek rozdartych na strzępy, a do tego, jedno z okien wychodzących na podwórze było stłuczone. To przez nie wpadało powietrze, wzbijające do lotu swobodnie leżące papiery. Obraz tej pożogi podkreślały plamy krwi na podłodze, meblach, ścianach. Pyszna kolacja u Gouldinga zechciała powrócić na zewnątrz, jednak powstrzymałem to przerażające uczucie.

— Boże... A chcieliśmy tylko znaleźć Gion... — wyszeptałem, rozpaczliwie szukając miejsca, które było wolne od krwi. Firany zaszeleściły po podłodze niczym uciekające duchy, brodząc w kałuży krwi pod oknem. Leonard, biały jak prześcieradło, przeszedł obok i wskazał na drzwi prowadzące do pozostałych pomieszczeń.

— Jeżeli ta Gion żyje, może schowała się tam? — wyszeptał. Skinąłem głową i ruszyłem przez salon. Uważając na to, aby się nie poślizgnąć, dotarłem do przejścia. Otworzyłem je z głośnym skrzypnięciem i wstrzymałem oddech. Moim oczom ukazał się ciemny pokój, pozbawiony całkowicie dostępu światła z zewnątrz. Zimny snop wpadł przez rozchylone drzwi, a kiedy dotarł do ściany naprzeciw, złapałem się za serce bliski zawału.

Zobaczyłem ruch. Nieznaczny, prawie niezauważalny. Wpatrywała się we mnie oczami przypominającymi dwa białe, śmiertelnie przerażone księżyce. Były niebieskie — zrozumiałem to po chwili obłędnego wpatrywania się w nieznaną twarz. Należała do młodej dziewczyny o azjatyckiej urodzie. Widząc mnie, upadła na podłogę i wypuściła powietrze z ust. Zastygłem w osłupieniu a ona, upewniwszy się, że nie celowałem do niej bronią, odetchnęła z ulgą.

— Eee... — wydusiłem z siebie poruszony. Leonard nie wydobył żadnego dźwięku. Stał w zdumieniu jak słup soli za moimi plecami.

— Eee... Jestem z policji... Nic ci się nie stanie — wyszeptałem ze ściśniętym gardłem. Miałem wrażenie, że rozmawiałem z zagubionym duchem, który nie zrozumiał, że powrócił do świata żywych.

— Jesteś ranna? — spytałem. Dziewczyna pokręciła nieznacznie głową. Westchnąłem z przejęciem.

— Dobrze. Jesteś tu sama? — powiedziałem, a odpowiedzią było nieznaczne skinięcie.

ZABÓJCZE ŁOWY 1 - 9Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz