Rozdział IV

17.6K 749 276
                                    

Wysiadam z autobusu i od razu zaczynam chyżo przebierać nogami. Chcę jak najszybciej dostać się do domu, ponieważ niebo zasnute jest ciemnymi chmurami, a pojedyncze krople deszczu już opadają na ziemię. 

Szczelnie owijam się kurtką w kolorze zgniłej zieleni i naciągam na głowę kaptur, jednocześnie jeszcze bardziej przyspieszając kroku. Mimo to chłodny wiatr wciąż mi dokucza, a moje pomysły na zniwelowanie jego negatywnych skutków już się skończyły.

W rezultacie trzęsę się z zimna, kiedy nareszcie docieram do domu. Wchodzę do środka i oddycham z ulgą, a potem czym prędzej zrzucam z siebie cienką kurtkę i ją odwieszam.

— Cześć, skarbie — wita mnie mama, odwracając się do mnie.

Ma na sobie jedną z przynajmniej dziesięciu kolorowych sukienek w kwiaty. Kupuje takowe hurtowo i nosi codziennie, nie zważając na pogodę. Dziś jest tak samo — za oknem deszcz, a mama wciąż w sukience.

— Cześć, mamo — odpowiadam, pocierając swoje ramiona, by się rozgrzać. — Co na obiad?

— Zapiekanka. Ale zanim zjesz, przebierz się, dobrze? 

— Okej.

Ruszam na piętro żwawym krokiem i już po chwili docieram do swojego pokoju. Rzucam plecak na dywan i z westchnieniem opadam na łóżko, wyczerpana po pierwszym dniu w nowej szkole. Co prawda było lepiej, niż się spodziewałam, ale i tak niechętnie powracam myślami do faktu, iż podpadłam pani Webb. Poza tym nie wiem, czego oczekuje ode mnie Bas, a dziwnym wydaje mi się, że przez całą lekcję na mnie zerkał. Wprawdzie nie odzywał się często, a jedynie posyłał mi delikatne uśmiechy, jednak boję się choćby wyobrażać sobie, co działo się w jego głowie.

Oblizuję usta, a następnie niezdarnie podnoszę się z miękkiego materaca i człapię do komody. Buszuję w niej, aż wyciągam dresowe spodnie ze ściągaczami u kostek i ciepłą bluzę z kapturem. Zrywam szkolne ciuchy, po czym ubieram cieplejsze i chwytam w dłoń notatnik oraz długopis. Skrobię listę rzeczy do zrobienia, na czele z nadrobieniem zaległości z algebry. Muszę się postarać, ponieważ ten przedmiot zawsze był mi obcy. 

Moje skupienie burzy donośne wycie, dobiegające z głębi lasu. Automatycznie odwracam głowę w stronę balkonu, a moje serce gubi rytm. Z daleka nie dostrzegam niczego dziwnego, więc, mimo obaw, podchodzę bliżej, usiłując dostrzec to coś, co widziałam wczorajszego wieczoru. 

— Candice, obiad gotowy! — woła mama. 

— Już idę!

Mrużę oczy, zapalczywie przebiegając spojrzeniem pośród drzew. Nagle w oddali miga mi czarne stworzenie, przez co moje tętno kilkukrotnie przyspiesza. Pędzona adrenaliną, błyskawicznie otwieram drzwi balkonowe i podchodzę nieco bliżej. 

— Candice! — niecierpliwi się moja rodzicielka. — Zaraz wróci ojciec, pospiesz się!

Zamykam oczy i biorę głęboki wdech, starając się uspokoić. Jestem nieco zdezorientowana, ponieważ szczerze wątpię, że dwa razy mógł przywidzieć mi się ogromny wilczur. A może tylko wydaje mi się, że ma takie rozmiary...

— Candice!

— Idę, mamo! — wołam.

Nim wychodzę z pokoju, jeszcze raz zerkam w stronę lasu, ale tym razem nic nie dostrzegam. Cóż, może faktycznie tylko mi się wydawało, że wilk czai się pod moim oknem. 

Schodzę do kuchni i usadawiam się na jednym z krzeseł przy stole, podczas gdy mama nakłada na talerze pachnącą zapiekankę. Tata właśnie parkuje przy krawężniku. Przez okno widzę, jak biegnie w stronę domu, trzymając neseser nad głową w próbie ochrony przed deszczem. 

Klątwa księżycaWhere stories live. Discover now