Rozdział XXVIII

12.1K 661 96
                                    

Z każdą chwilą spędzoną w czułym uścisku Donovana jest mi coraz cieplej, a w związku z tym robię się senna. Nie mija dużo czasu, kiedy zaczynam ziewać, na co na usta chłopaka wpływa troskliwy uśmiech.

— Czujesz się lepiej? — szepcze.

Powoli kiwam głową, po czym na powrót układam głowę na jego twardym torsie. Wciąż zaskakuje mnie, jak wyraźnie zarysowane są jego mięśnie pomimo młodego wieku. Jego sylwetka sama w sobie jest potężna, co sprawia, że czuję się nadzwyczaj bezpiecznie.

Don głęboko wciąga powietrze, uprzednio wkładając nos w moje włosy. Uznaję to za nieco dziwne, choć jednocześnie słodkie. Prawdę mówiąc, zdążyłam już się przyzwyczaić do tego, że wszystko obwąchuje, więc nie przeszkadza mi to.

Mimowolnie powracam myślami do wcześniejszych wydarzeń, przez co odruchowo zaciskam palce na koszulce chłopaka. Najwyraźniej wyczuwa, że coś jest nie tak, ponieważ szybko mnie uspokaja, kładąc dłoń na moich plecach i równomiernie pocierając je w czułym geście.

Zamykam oczy, rozkoszując się jego bliskością, a wtedy moje myśli przeskakują do jeszcze odleglejszych sytuacji. Analizuję wszystko od momentu pierwszego pocałunku z Donovanem, próbując dociec, czy popełniłam jakieś błędy, przez które mój ojciec mógłby mnie jeszcze bardziej znienawidzić.

Nie dostrzegam nic wielkiego, bo zaczynam się zastanawiać, dlaczego przyjaciele Dona zachowywali się dzisiaj tak dziwnie. Szczególnie zastanawia mnie postawa Carla, gdyż wspominał coś o tym, by reszta przestała go dręczyć, mimo że tak właściwie nic nie robili.

A ten... to znamię na dłoni? 

Nim uda mi się przemyśleć za i przeciw mojej decyzji, chwytam za nadgarstek chłopaka i unoszę jego prawą dłoń przed siebie. Mrużę oczy, dokładnie przypatrując się znamieniu, podczas gdy oddech Dona przyspiesza, jakby był zestresowany.

— Co robisz? — pyta nieco spiętym głosem.

Wzruszam ramionami.

— Zauważyłam u Carla to samo znamię — wyjaśniam. — Po prostu zastanawiam się, co ono oznacza i dlaczego macie je oboje.

Przez chwilę w pomieszczeniu panuje cisza, aż w końcu uświadamiam sobie, że Donovan raczej nie zamierza udzielić mi jakiejkolwiek odpowiedzi. Kiedy już godzę się z tą świadomością, on nagle zabiera głos.

— Mają je też Alma, Grant i Eliot.

Marszczę brwi.

— To jakiś znak przyjaźni? — drążę temat.

Don z każdym kolejnym pytaniem denerwuje się coraz bardziej, ale mimo to chcę się dowiedzieć, w jakim celu cała piątka zrobiła sobie takie same tatuaże.

— Nie do końca — odpowiada, jednocześnie krzywiąc się nieco. — Można powiedzieć, że dzięki temu jesteśmy jednością, bardzo podobnymi ludźmi. 

Dłuższą chwilę kontempluję nad jego słowami.

— To brzmi zupełnie tak, jakby był to znak przyjaźni — oświadczam w końcu.

Donovan uśmiecha się na moje słowa, a ja cieszę się, że go rozbawiłam. Nieumyślnie, ale jednak. Jego brązowe tęczówki spoglądają na mnie z rozweseleniem w tak niespotykany sposób, iż serce podskakuje mi w piersi.

— Chciałbym ci to wszystko wyjaśnić, ale boję się, że nie zrozumiesz — stwierdza, a jego humor momentalnie się pogarsza. — Chyba jest jeszcze za wcześnie, bym wprowadzał cię w ten świat.

O czym on mówi? 

Zaczynam martwić się jego słowami. Najpewniej myśli, że nie mówi mi prawdy dla mojego dobra, ale, szczerze mówiąc, chciałabym już wiedzieć, o co mu chodzi. Przez moje myśli przemyka pomysł, że może bierze narkotyki czy coś w tym stylu, ale szybko od tego odbiegam. Nie mógłby, prawda?

— Możesz mi powiedzieć. — Uśmiecham się zachęcająco. — Na pewno nie ucieknę, i tak byś mnie złapał.

Wypowiadając to stwierdzenie miałam nadzieję nieco rozbawić Donovana, on jednak wpatruje się we mnie bacznie, jakby dogłębnie analizował moje słowa.

— Nie uciekniesz?

Dlaczego akurat na to zwrócił uwagę?

— Nie ucieknę — potwierdzam mimo zdezorientowania. — Obiecuję.

— A więc dobrze. Powiem ci wszystko... ale dopiero jutro, okej? — Patrzy na mnie troskliwie.

Kiwam głową, na co chłopak ponownie mnie do siebie przyciąga. Znów robi mi się niesamowicie ciepło i po chwili zasypiam, pełna obaw, ale też nadziei.

Kiedy się budzę, Donovana już nie ma.


***


Pierwsze lekcje mijają mi w zastraszająco wolnym tempie, zapewne dlatego, że Don nie pojawił się w szkole. Obawiam się, iż może zrezygnował z naszego spotkania i nie zechce mi niczego wyjaśnić, ale na razie staram się tym nie zamartwiać.

Na stołówce jem kanapkę, którą przygotowała mi mama, i usiłuję słuchać, co ma dziś do powiedzenia Mona. Wypytuje mnie o Donovana, jednak zbywam ją, nie chcąc się tłumaczyć.

Niedługo potem siedzę na twardym krzesełku sali matematycznej, oczekując na rozpoczęcie lekcji. Cóż, właściwie czekam, aż w pomieszczeniu pojawi się Bas, ponieważ jego wysoka sylwetka przemknęła mi na korytarzu kilka godzin temu.

Nerwowo poprawiam swoje włosy, by zasłoniły opuchnięty policzek, kiedy chłopak wparowuje do sali. Momentalnie na mnie spogląda, zatem spuszczam wzrok na swoje palce. 

— Hej — wita się nieśmiało, zasiadając na sąsiednim krzesełku. — Co u ciebie?

Mrugam kilkakrotnie oczyma, nim koncentruję na nim spojrzenie. Jest nieco zbity z tropu i wyraźnie niepewny tego, co powinien uczynić. W pewien sposób wzbudza to mój żal i mam chęć powiedzieć mu, że nie zrobił nic złego; że nic się nie stało.

— Jakoś leci — bąkam. — A co u ciebie?

Bas głośno przełyka ślinę.

— Cóż, wciąż dręczą mnie wyrzuty sumienia — wyznaje szczerze, a na jego przystojnej twarzy pojawia się blady uśmiech. — Bardzo cię przepraszam, Candice. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Wypiłem za dużo alkoholu i... — Wzrusza ramionami. — Nie powinienem namawiać cię do picia, a tym bardziej zmusić do pocałunku. Po prostu strasznie mi się podobasz, a ja chciałem być blisko ciebie.

Rozdziawiam usta, nie mając zielonego pojęcia, co powinnam mu powiedzieć. Jestem zupełnie zaszokowana tym, jak szczery ze mną jest, przez co nie jestem w stanie się na niego gniewać. Teraz już rozumiem, dlaczego postąpił tak, jak postąpił, i nie winię go za to.

— Przepraszam, Candice — mamrocze.

— Nie przepraszaj, nie musisz — odpowiadam szybko. — Nic mi się przecież nie stało.

Jego wzrok jest na wpół zaskoczony, na wpół przestraszony, kiedy przerzuca na mnie spojrzenie.

— Nie chowasz do mnie urazy? — dopytuje się.

Dokładnie myślę nad zagwozdką, którą umieścił w swoim pytaniu. W końcu jednak dochodzę do wniosku że nie, nie chowam do niego urazy.

— Nie — odpowiadam zgodnie z prawdą. — Wszystko jest jak dawniej.

— Naprawdę? — Widzę, jak bardzo cieszą go moje słowa.

Przytakuję, jednocześnie obdarowując go uśmiechem. Nawet, jeśli chciałabym, nie potrafię się na niego gniewać. Zawsze był dla mnie miły, a sytuacja, która wynikła na wskutek zbyt dużej ilości whiskey, była po prostu niefortunnym wypadkiem.

Inaczej Bas nigdy by mnie nie skrzywdził.


***

Kolejny rozdział pojawi się w czwartek. ;)

Do napisania!

Klątwa księżycaWhere stories live. Discover now