Rozdział 4

198 13 1
                                    

Nic nie powróci, nic nie zdarzy się ponownie.

Każda sekunda, minuta, godzina, doba minęła bezpowrotnie i niezaprzeczalnie. Przepadła w wir czasoprzestrzeni, umknęła naszym dłoniom, pozostając nieuchwytną. Odeszła, niezależnie od tego, czy została wykorzystana, czy raczej powstała, by zniknąć jako stracona. Nie doceniamy wagi wypowiedzianych słów, zużytych chwil, których nie można cofnąć, poprawić, powtórzyć. Nie możemy skorygować tego, co zostało wypowiedziane. Nie sposób zawsze rozważnie dobierać słowa, składać głoski tak, aby niczego nie żałować, aby sumienie nie gryzło nas od środka niczym wściekłe psy. Zdarzy się powiedzieć za dużo, zbyt ostro, zbyt boleśnie, aby pozostało to obojętnym. Liczymy na zapomnienie, na to, że czas przykryje nasze błędy grubą warstwą kurzu, odłoży, jako kolejny relikt przeszłości, nieważny, nieistotny. Jednak to, co raz ujrzało świat, na zawsze już na nim pozostanie. Przetarte ilością upływających dni, przeplecione nicią zapomnienia. Zalega w zakamarkach umysłu, zasypane ogromem nowych doświadczeń, lecz gdy przyjdzie odpowiedni czas, gdy rzeczywistość przytłoczy nas po raz kolejny, zatoniemy w boleściach losu, licząc na jakiekolwiek wsparcie, na tchnienie dawnych, dobrych chwil, wtedy nadejdą one. Wspomnienia złe, wstydliwe, bolesne. Powoli, dokładnie infekując każdą napotkaną tkankę, wypełzną na światło dzienne, zaleją nasz umysł rozpaczą i pogrzebią nadzieję.

Urywany oddech.

Jęk rozkleja mi wargi, gdy szamocząc się we śnie, spadam z krawędzi łóżka. Zbyt szybko rozwieram powieki, umysł przebłyskuje mi tęczą różnorodnych barw. Ból spokojnie promieniuje z okolic potylicy, wzdłuż skroni, przetaczając się na płat czołowy.

Mlaskam cicho, czując suchość w ustach. Na języku tańczy mi smak tabletek nasennych.

Dźwigam się ponownie na łóżko, pościel klei się od potu. Mokre kosmyki włosów oblepiają mi policzki. Odgarniam je powolnym ruchem, umysł zasępiony snem powoli przytomnieje. Błogi niebyt zatraca się, zostaje wyparty przez okrutną świadomość i dręczące myśli.

Odnajduję rzucone pod łóżko kapcie i ociężale idę do kuchni. Jest późne popołudnie, moje wykłady minęły prawie trzy godziny temu. Daję jeść psu i kotu, po czym wstawiam wodę na kawę. Otępiałym wzrokiem patrzę w podrapany blat stołu.

Co mam zrobić?

Dlaczego życie to wieczne pytania, głównie takie, na które nie jestem w stanie znaleźć odpowiedzi?

Zalewam wrzątkiem kawę i mechanicznie mieszam zawartość filiżanki.

Będzie na sprzedaż.

Dręczący chaos pod czaszką, nie mogę zebrać myśli, wciąż mam przed oczami zawiedzioną twarz, zasępione spojrzenie i smutek, smutek przebijający mnie na pół, żal, który rozdziera mi serce.

Zostawiam niemal pełne naczynie ciemnego płynu i idę pod prysznic.

Ciasna łazienka, stara, zniszczona kabina i zatęchły zapach wilgoci, który wdziera mi się do nosa. Obskurność pomieszczenia jest kolejną igłą, wbitą głęboko w ciało. Puszczam gorącą wodę, rozpala moją skórę, ból jest niemal porównywalny do tego, co dzieje się w moim wnętrzu. Myślę szybciej, umysł zaczyna pracować sprawniej, dlatego gdy wychodzę z łazienki wiem, co muszę zrobić, albo, chociaż spróbować zrobić. Jednym haustem dopijam wystygłą kawę i biegnę do swojego pokoju. Ubieram stare spodnie i ciepłą bluzę. Waham się przez moment, zanim wyciągam z dna szafy męską, dużą kurtkę i naciągam ją na ramiona. Otula mnie znajomy zapach, wiruje mi w głowie, przez chwilę tracę ostrość widzenia. Odnajduję starą rękawiczkę, z której wyciągam plik banknotów. Niecałe czterysta dolarów. Mało, ale lepsze to, niż nic. Chowam pieniądze i wychodzę z domu, zanim zdążę się rozmyślić.

Urywany oddech.

Jęczę przeciągle, gdy szamoczę rękami, lecz nie mogę nimi ruszyć. Koszmar staje się jawą, straciłem kontrolę nad całym ciałem, nie mogę wykonać samodzielnego ruchu. Na języku tańczy mi smak tabletek. Głowa opada na boki, leki nasenne ciasno trzymają mój umysł w ryzach. Przejmujący ból rozrywa mi nogi i kręgosłup. Koszulka klei mi się do pleców, panika pochłania świadomość.

- Noah, uspokój się, zrobisz sobie krzywdę. - poznaję głos mojej matki.

Błogi niebyt zatraca się, zostaje wyparty przez okrutną świadomość i dręczące myśli. Rozwieram powieki zbyt szeroko, jednak ta czynność wymaga ode mnie ogromu skupienia i wysiłku.

- Co ty tu... - staram się coś powiedzieć, jednak suchość w ustach nie pozwala mi na normalne wydobycie dźwięków. Kaszlę ochryple, zachłystując się powietrzem. Kobieta przystawia mi do warg butelkę wody, a mnie nawiedza pytanie Czy tak już będzie zawsze? Piję zbyt szybko, krztuszę się, na co zostaję dwukrotnie uderzony w plecy. W końcu jestem na tyle świadom, aby spojrzeć na swoje przedramiona, które są przypięte pasami do podłokietników. Poruszam prawą nogą i wyczuwam, że jest również skrępowana.

- Co ty do cholery wyprawiasz - jestem zbyt słaby, aby mój ton zabrzmiał groźnie.

- Mam dość twojego użalania się nad sobą. Nie możesz nie wychodzić z tej zatęchłej klitki, pełnej wysokich progów i śliskich kafelek, ona nie jest dla ciebie odpowiednim miejscem do życia, ale w porządku, jak sobie życzysz. Chcesz tego czy nie, przez najbliższy tydzień mieszkasz tu, aż ekipa remontowa nie skończy przystosowywania tego, co wybrałeś na swoje więzienie - wypowiada każde kolejne słowo z niewzruszoną miną. Wpatruję się w nią z niedowierzaniem. Dawno nie słyszałem, aby powiedziała tak wiele słów, nie tracąc pozornego spokoju.

- Nie masz prawa decydować za mnie o moim życiu - usilnie staram się zebrać myśli i przetrawić to, co usłyszałem.

- Owszem, mam, dopóki nie zaczniesz się zachowywać jak dorosły, będę decydować za ciebie, bo jesteś moim dzieckiem i moim celem jest to, abyś miał dobre życie i nie pozwolę ci go zmarnować - zaczyna drżeć jej broda, lecz oczy ma wyjątkowo zimne. Marszczę brwi, słysząc to, co deklaruje. Wybucham głośnym, szyderczym śmiechem.

- Dobre życie? Ja marnuje sobie życie? Czy ty siebie słyszysz?! Moje życie skończyło się pół roku temu i nie możesz temu zaradzić, czy ci się to podoba czy nie i natychmiast uwolnij moje ręce i nogi, bo nie zamierzam stać się twoim niewolnikiem, dookoła którego będziesz mogła skakać - złość i frustracja w końcu opuszczają moją krew. Zbierały się długie dni, czekając na sposobność, aby ujrzeć światło dzienne. Właśnie nadeszła.

- I żebyśmy mieli jasność, każdą połkniętą tabletkę od dziś konsultujesz ze mną, a teraz Billy pomoże ci dotrzeć do sypialni. - Zdążam jedynie otworzyć usta, zanim rosły, starszy mężczyzna popycha wózek, na którym tkwię i prowadzi mnie długim korytarzem. Dopiero w sypialni odpina rzepy dookoła moich kostek i nadgarstków, po czym uśmiecha się przepraszająco i wychodzi, zamykając za sobą drzwi.

Na idealnie zasłanym łóżku leżą czyste ubrania, przez duże okno do pomieszczenia wpadają smugi światła.

Dręczący chaos szamocze mi się pod czaszką, nie mogę zebrać myśli. Aż w końcu przeszukuję wewnętrzne kieszenie przepoconej dawno bluzy. Znajduję pól listka tabletek, które od miesięcy ratują mnie z opresji. Wyciskam na dłoń sześć ostatnich pastylek i wsypuję je do ust, zanim zdążę się rozmyślić.

Nadzieja.

Mogłoby się wydawać, że każdy nowy dzień, każdy wschód słońca oznacza nowy początek, nadzieję odradzającą się z popiołów niczym ognisty feniks. Światło zalewające ziemie zwiastuje nowe doświadczenia i wyzwania, rzucone nam przez los.

Rodzi się w nas coś, co pomaga stawić czoło temu, co przygotowało dla nas przeznaczenie.

Nieporadni błądzimy jak dzieci we mgle, daremnie szukając czegoś, co złamie rutynę, co wyrwie nas ze szponów szarości.

Dla jednych, kolejny dzień przyniesie w darze nową siłę, chęć do działania.

Dla innych oznacza zatopienie się w rozpaczy, przynosi decyzję, że ten dzień, będzie dniem ostatnim.


Begin to LiveWhere stories live. Discover now