Część 11

67 6 2
                                    

Splot sytuacji. Na pozór ze sobą nie związanych, występujących w zupełnie innej czasoprzestrzeni. Normalne wydarzenia, dotyczące innych ludzi, innych rzeczywistości, choć dziejące się nieopodal siebie. Niewielkie sygnały, ledwo dające się zauważyć, że w przyszłości, obecna chwila będzie coś znaczyć. Będzie tą, do której się wraca, którą się wspomina z uśmiechem majaczącym na ustach. Będzie widniała jako jedna z tych pierwszych, tych znaczących.

Drętwieją mi palce od zaciskania ich na śliskim materiale plecaka.

Ganię się w myślach, przecież w mieście każdy napotkany przechodzień nie czyha na to, aby zakraść się i zabrać mi torbę. Nie wyglądam bogato, już nie. Nie prezentuje się na tyle, aby sprawiać wrażenie zamożnej i takiej, która niesie coś cennego w czarnym, niepozornym plecaczku. Dodatkowo, przecież nie każdy na tym świecie to złodziej, nie każdy ma wobec mnie złe zamiary.

Jednak tak ciężko spojrzeć na otoczenie inaczej, ciężko dostrzec w ludziach człowieczeństwo, kiedy wieczorem znów trzeba ubrać wysokie buty i krótką sukienkę. Ciężko uwolnić się od spojrzeń i natrętnych rąk.

Mimowolnie spuszczam głowę, zakrywam pół twarzy szalikiem. Wstyd już przeżarł się przez moją skórę i umościł sobie miejsce w moim wnętrzu. Obawiam się wyjść na ulicę z podniesioną głową, patrzeć ludziom w twarze, obawiam się, że zostanę rozpoznana, ktoś skojarzy mnie z klubem niedaleko centrum, miejscem, które dla wielu jest czymś na wzór siedliska grzechu.Po raz kolejny rozmyślam, aby zmienić kolor włosów, ciągnie się za mną myśl, że przez to staję się bardziej charakterystyczna.

Zarzucam szal do tyłu, zakrywa mi dolną połowę twarzy, co mnie ośmiela na tyle, aby spojrzeć prosto przed siebie. Wypogodziło się, słońce przypomniało sobie o nieszczęsnym miasteczku i znów zalewa ulice ciepłym światłem. Śnieg nieco stopniał, przez co mokry asfalt intensywnie błyszczy. Jednak dalej jest chłodno, wieje wiatr, od którego łzawią mi oczy. Chodnik nadal jest oblodzony, uważnie stawiam stopy, bo mimo rozsypanego piasku ,wciąż jest śliski. W końcu skręcam w niewielką uliczkę, jedną z tych bardziej idyllicznych. Światło wydaje się być tu jaśniejsze, słońce grzeje mocniej, a wiatr tak nie dokucza. Chodnik jest tak zadbany, że nie muszę się martwić o to, że za chwilę stracę równowagę i wybiję sobie zęby. Prostuję się, wiem, że nikt z tej okolicy nie zapuściłby się do takiego miejsca, jakim jest klub DNight.

Na moment stapiam się z tą społecznością, przez te kilkadziesiąt kroków, chcę wrócić do dawnej siebie. Patrzę na zadbane domki, ładne i kształtne, niewielkie, lecz nad wyraz urocze podwórka. Choć całość przykrywa warstwa śniegu, mogę sobie sobie jedynie wyobrazić, że latem i wiosną trawniki są równo przycięte, dookoła sterczą krasnale i inne figurki, które nadają wyjątkowego charakteru całości. Wracam myślami do niewielkiego, jasnego domu na przedmieściach. Duży taras, na który wychodziło się prosto z salonu, białe meble ogrodowe i rodzinne, wiosenne śniadania w każdy weekend. Balkon z jasną balustradą, latem kolorowy od kwiatów, z wejściem prowadzącym z przytulnego pokoju, niezbyt dużego, jednak posiadającego serce. Mojego pokoju, z moim sercem, które w nim zostało.

Przegryzam gorycz, która utknęła mi w ustach i znów pochylam głowę, tym razem przygniata mnie ciężar wspomnień.

Podwórze Anthonyego maluje się lepiej niż wczoraj. Zadziwiające, jak na naszą opinie i postrzeganie świata może wpłynąć zaledwie światło słoneczne. Słyszę tętent kopyt i mimowolnie na moją twarz wraca radość. Nawet zwierzęta obudziły się do życia pod wpływem dzisiejszej pogody.

Jestem zaledwie w połowie drogi, aby dojść do drzwi, a przed dom wychodzi sam Anthony, machając wesoło ręką na powitanie.

- Jak miło Cię widzieć! - wychodzi mi naprzeciw i obejmuje mnie chudymi ramionami.

- Wątpiłeś, czy się zjawię - uśmiecham się smutno, wiem, że mam rację. Spogląda na mnie i radość zamiera mu na twarzy, jako nieme potwierdzenie moich słów. - Nic się nie stało, sama bym wątpiła - wzruszam ramionami, mówiąc zgodnie z prawdą.

- Jednak jesteś. I to się teraz liczy - pociera moje przedramię, wiem, że tym gestem chce dodać mi otuchy. - Przygotowałem już przyczepę i pomyślałem, że może najpierw załadujemy do pickupa tyle sprzętu, ile damy radę, skupiając się na tym, co będzie najważniejsze na początek, a potem, co się uda, dołożymy do przyczepy, w końcu jest dwukonna, a jedzie tylko Admirał. Co ty na to? - jego głos brzęczy mi w uszach, jest nadzwyczajnie wysoki i drży z ekscytacji. Zastanawiam się, czy faktycznie tak się cieszy, czy może jest na tyle dobrym aktorem?

- A jak stajnia? Przyjmą nas bez problemu? - zerkam na niego z dołu, jest mi wstyd, że obarczam go dodatkowymi obowiązkami, bo sama nie jestem na tyle sprawna, aby załatwić takie sprawy.

- Oczywiście, rozmawiałem z właścicielem, boks już czeka. Wystarczyło, że podałem twoje nazwisko i wszelkie wątpliwości uleciały w niebyt - mruga do mnie, za wszelką cenę stara się sprawić, abym spojrzała na wszystko nieco bardziej optymistycznie.

- Dziękuję, za wszystko - melancholia znowu przedziera się przez moje słowa.

- Podziękujesz później, teraz zabierajmy się do pracy - kiwa głową w stronę magazynu i z uśmiechem pociera ręce, wdmuchując w nie choć trochę ciepłego powietrza.

Zamykam umysł na wspomnienia, skupiam się na zadaniu, które mam do wykonania, dzięki czemu nie zaczynam tonąć w smutku, nie zatapiam się w beznadziei i jestem zdolna na wykonania jakiegokolwiek ruchu. Praca idzie szybko, nim zdążam się zorientować, przychodzi czas na załadowanie Admirała.
Czekam z ochraniaczami transportowymi, derką polarową z wyszytymi inicjałami i zestawem szczotek. Patrzę, jak starszy człowiek pewnie, lecz z drobnym trudem, prowadzi żwawo stąpającego konia. Zwierzę zatrzymuje się kilka kroków ode mnie i rozszerza chrapy. Wyciąga szyję, łapczywie chwytając mój zapach. Parska po chwili i zarzuca niespokojnie łbem. Przełykam ciężko ślinę, to będzie trudne. Nieufnie spoglądam w stronę węzła i uwiązu, które mają za zadanie utrzymać to ogromne zwierzę w ryzach. Gdy tylko podchodzę ze szczotkami, koń wpada w popłoch i zaczyna się kręcić. Robię krok w tył, mam wrażenie, że bicie mojego serca zaraz spłoszy ptaki siedzące na drzewie nieopodal. Anthony uspokaja konia, ale mimo to, nadal drżą mi dłonie, gdy próbuję ponownie do niego podejść.
O wiele więcej niż ja, robi Tony. Mnie co rusz paraliżuje strach i niepewność, co młody koń z chęcią wykorzystuje.

Po dłuższym czasie, w końcu siadam na miejscu pasażera i czekam, aż ciepłe powietrze z nawiewu otuli mi twarz. Wsuwam na dłonie za duże rękawiczki, które ukryłam w plecaku. Patrzę, jak mężczyzna wsiada za kierownicę i nie jestem w stanie wyrazić słowami tego, jak ogromnie jestem mu wdzięczna.

Begin to LiveWhere stories live. Discover now