Część 15

107 7 4
                                    


* Noah *

Serce wali mi jak młotem, kiedy na wózku podjeżdżam do okna i wyglądam przez nie tak, jak robiłem to przez wiele lat. Bezkres łąk okryty zmrożonym śniegiem, białe ogrodzenia niewiele wyróżniające się na ostatkach zimowego krajobrazu.

Patrzę na ogromny podjazd, parking i gmach stajni. Zaciskam powieki, jeden, dwa, trzy... Oddycham głęboko i gdy znów rozwieram powieki, dostrzegam pojedyncze postacie sunące w mroźnych promieniach słońca. Konie odziane w ciepłe derki zamaszyście podążają za właścicielami, a ja niemal wyobrażam sobie dźwięk kopyt równo uderzających o podłoże.

Moją uwagę przykuwa zgarbiona postać, kaptur nasunięty na głowę, ręce wciśnięte do kieszeni obszernej kurtki. Dziewczyna w towarzystwie starszego mężczyzny zmierza w stronę pickupa, z którego tak spektakularnie wyszedł koń. Jest w jej postawie coś niepokojącego, coś co powoduje, że z marszu robi Ci się jej żal.

Odwracam raptownie głowę na dźwięk otwieranych drzwi, przybieram maskę obojętności wymieszanej ze złością, patrząc na matkę z tacą jedzenia. Nie ruszę tego, chociaż żołądek skręca mi się z głodu. Wiem, że chudnę, co nie jest dobrym znakiem, choć nic w moim ostatnim życiu nie jest dobrym znakiem. Mierzę matkę wzrokiem, to jedyne na co mnie stać w tej chwili.

- Jesteś pewny, że to mnie robisz na złość? - pyta cicho, po czym w typowy dla siebie sposób zaciska wargi i wychodzi z pokoju. Mam ochotę wrzasnąć, uderzyć pięścią w ścianę, żeby zagłuszyć obecny ból nowym bólem, jednak żaden rodzaj bólu nie jest w stanie stłumić tego, który pożera moje wnętrze.

Biorę głęboki wdech, podjeżdżam do łóżka, bo jedyne na co mam teraz ochotę, to zasnąć, zasnąć spokojnie i na długo, aby minął ten ból, ta niechęć i ta niepewność. Zakopuję się w pościeli, drżę, mimo dusznego pomieszczenia. Odliczam sekundy, nasłuchuję chwili, w której dom pogrąży się we śnie. Łazienka, moim celem jest łazienka, niegdyś moja i mojego brata, teraz, nie mam pojęcia czyja. Dźwigam się z trudem, obecnie poruszanie się bezszelestnie jest niewyobrażalne. Tłumię głośny oddech, ocieram rękawem czoło, krople potu spływają mi wzdłuż pleców. Jest czarna noc, nie wiem ile minęło godzin, ale wystarczająco, bym był milion razy bardziej rozdrażniony niż w chwili powrotu do domu.

Opieram się dłońmi o chłodną umywalkę, dotarłem do celu, udało się.

Sięgam do apteczki, błagając w duchu, aby znaleźć w niej to, na czym mi zależy. Niemal wybucham radosnym śmiechem, kiedy w dłoni chwytam buteleczkę z lekami nasennymi. Nic specjalnego, ale i tak ratują mnie w danej sytuacji. Wyciągam trzy kapsułki, matka nie może się zorientować. Połykam je szybko, nie trudząc się popijaniem, jedynie patrzę w odbicie swoich zmęczonych oczu w lustrze nad umywalką. Niegdyś ciemna karnacja przybrała cementowy odcień, czarne włosy już są zbyt długie, z łatwością zakładam falowane kosmyki za uszy. Jasnoniebieskie oczy wyglądają jak bezkres oceanicznego smutku, w którym utopiłem się pewien czas temu.

- Oby tak dalej - wzdycham do siebie i w miarę swoich możliwości, najszybciej jak się da, wracam do pomieszczenia, które kiedyś nazywałem pokojem.

Zakopuję się w pościeli, moje mięśnie krzyczą bólem po wysiłku, zupełnie jakbym przebiegł maraton, a nie poszedł do łazienki. Otępienie przychodzi po chwili, wygłusza wrzask mięśni, przywiewa z otchłani podświadomości dźwięk kopyt uderzających o podłoże, miarowy takt, dzięki któremu łatwiej mi zasnąć.

*Sophie*

Gdy budzik wyrywa mnie ze snu, dochodzi południe. Jęk wydostaje się spomiędzy moich warg, gdy ledwo przytomna przesuwam palcem po ekranie telefonu. Siadam na krawędzi łóżka i jedyne co czuję, to pulsowanie gdzieś w głębi czaszki. Patrzę na opakowanie tabletek leżących na szafce i pusty listek wciśnięty obok poduszki. Nie jestem w stanie powiedzieć, ile leków było i ile wzięłam. Chwytam butelkę nieświeżej wody i dopiero dociera do mnie przebieg wczorajszego wieczoru. Krztuszę się, a w głowie huczy mi myśl, jak długo jeszcze to wytrzymam?

Na trzęsących się nogach idę do łazienki, napawając się domem trwającym w ciszy. Gorący prysznic działa niczym dobre leki nasenne. Mrużę powieki, kiedy ciepła woda masuje mi kark i plecy. Zatapiam się w szumie spadających kropel, sprawiających, że jedyne na co mam ochotę, to zwinąć się w kłębek na dnie brodzika i zasnąć, spokojnie i na długo.

Czar pryska, gdy uchylam powieki i widzę odrapane ściany, klaustrofobiczną przestrzeń, czuję zapach wilgoci, której nie odprowadza zbyt mały wentylator.

Zakręcam wodę, nagle pomieszczenie zaczęło niezdrowo mnie przytłaczać. Nawilżam twarz, moje spojówki po nieprzespanej nocy zakwitają czerwienią, a pokaźnych sińców nie zakryje najlepszy podkład. Mimo to robię makijaż, oczy podkreślam czarną kredką i wyraźnie tuszuję rzęsy. Lepiej, żeby nikt nie pytał, czy dobrze się czuję.

Wiążę wilgotne włosy w kucyk i owijam ciało ręcznikiem. Najwyższy czas stawić czoła temu, co nieuniknione.

Rzeczywistość z impetem uderza mi w twarz, nikłe płomyki nadziei na lepszy dzień gasną w oka mgnieniu. Patrzę prosto w pełne pożądania tęczówki, pożerające moje nagie nogi, ledwo osłonięte skąpym ręcznikiem.

- Sophie, prawda? - uśmiecha się krzywo, bez skrępowania wlepiając spojrzenie w mój dekolt.

- Gdzie mama? - wykrztuszam słabo i Bóg jeden wie, jak bardzo nienawidzę się w tym momencie za tę słabość. Joe jest dokładnie taki, za jakiego go uznałam. Teraz jestem w stanie dokładnie dostrzec to w jego twarzy.

- W pracy - mruga do mnie, a usilnie powstrzymywany od minionej nocy odruch wymiotny przypomina o sobie ze zdwojoną siłą. - Skoro o niej mowa, powiem, że niedaleko pada jabłko od jabłoni - przygryza dolną wargę, a jedyne co jestem w tej chwili w stanie usłyszeć to walenie mojego serca i przyspieszony oddech. Wymijam go i pędem ruszam do pokoju. Słyszę śmiech za swoimi plecami, gdy trzaskam drzwiami i przekręcam klucz. Rozluźniam dłoń, którą kurczowo zaciskałam na zakładce ręcznika. Patrzę na jej wnętrze z bolącymi śladami po wbitych paznokciach.

To nie może być prawda.

W pośpiechu wciągam bieliznę i walcząc z łzami, otwieram szufladę nieotwieraną od kilkunastu miesięcy. Czyste, idealnie złożone sterty ubrań, zamknięte w tym miejscu od czasu przeprowadzki. Trzęsą mi się dłonie, gdy ubieram czarne bryczesy, po raz pierwszy od takiego czasu. Weź się w garść, powtarzam sobie w podświadomości, muszę się spieszyć i wyjść stąd jak najszybciej się da.

Narzucam na ramiona za dużą kurtkę, tą samą, którą miałam na sobie poprzedniego dnia. Łudzę się, że przyniesie mi choć odrobinę szczęścia.

Begin to LiveWhere stories live. Discover now