eight

227 38 7
                                    

Céline Bernadotte rzadko nie wiedziała, gdzie powinna iść. Zwykle gdzieś w niej była świadomość każdego kroku; każdego ruchu. Podążała za jakimś celem, ale odkąd celem stało się odzyskanie Williama nie była pewna, gdzie powinna być. Czuła, że jedynym miejscem do którego pasowała były ramiona Willa. Więc poszła do pobliskiego kiosku i kupiła paczkę fajek z myślą, że jej dom nie jest dobrym miejscem, póki nie ma w nim głównego mieszkańca.

To zabawne, ale Céline, mimo swojego wieku dwudziestu siedmiu lat nigdy nie próbowała papierosów. Nie czuła potrzeby wdychania do płuc nikotyny i uzależniania się od czegoś, co nawet nie miało umysłu. Wolała uzależniać się od swojego (byłego już) narzeczonego.

Usiadła na ławce w pobliskim, malutkim parku i rozpoczęła rozmyślania (często przeżywała takie momenty wewnętrznych, filozoficznych uniesień):

– Co robią ludzie, żeby przeżyć? W sensie, jak poczuć życie w sobie w takim stopniu... – Przerwała monolog, szarpiąc się nerwowo z opakowaniem papierosów. – ...jakby była w nas mała matka natura. Powietrze. Ten najświeższy rodzaj paliwa dla człowieka.

Wyciągnęła papierosa, uświadamiając sobie, że nie ma przy sobie niczego, co mogłoby go podpalić. Wzruszyła ramionami i włożyła fajkę do ust, udając, że się zaciąga.

– Myślę, że w tym kierunku robię coś źle. – Położyła się na ławce, nie dbając o to, że mówiąca do siebie dziewczyna, leżąca w parku o ósmej rano w sobotę i trzymająca w ustach nie podpalonego papierosa może wydawać się niebezpiecznie niepokojąca. – Na pewno robię coś źle.

Spojrzała na powoli jaśniejące niebo. Poranki w październiku były zimne, ale też cudownie złote i zamglone. Przyglądając się nim, ubrana w ciepły sweter i kurtkę czuła niezwykłą radość i nadzieję (gdzieś głęboko pod skórą). Przysłuchiwała się ptakom, w zamyśleniu przegryzając końcówkę papierosa. Czuła, jakby została odurzona najcudowniejszym w smaku i dotyku pięknem miejskiej przyrody. Miasto miało w sobie dużo dymu, kurzu, brudu, piasku, ale też cudownej jasności i nieśmiałości o wschodzie słońca. To wtedy było najpiękniejsze; kiedy wykluwało się na nowo z twardej skorupy i całkowicie niewinne, miękkie i ciepłe ukazywało się tym, którzy mieli ochotę patrzeć. Potem, z każdą następną chwilą było coraz zimniejsze i głośniejsze, by w końcu, w nocy zacząć krzyczeć, błyszczeć i okrywać się kurzem. Céline czuła się wyróżniona, gdy patrzyła na narodziny nowego dnia i San Diego, które kochała i nienawidziła jednocześnie. Zamknęła oczy, gotowa poddać się wrażeniom słońca muskającego jej policzki, wiatru między palcami i smaku tytoniu w ustach, kiedy usłyszała szelest liści, a następnie głosy. Zerwała się na nogi, strącając paczkę papierosów i rozejrzała się po okolicy. Dwójka dziennikarzy, którzy wyglądali jak młodzi, debiutujący chłopcy, których zadaniem było fotografowanie przyrody i robienie wywiadów dotyczących dziury ozonowej z przechodniami nadbiegała z jej lewej strony. Wyciągnęła papierosa z ust i schowała do kieszeni kurtki.

– Już prawie zapomniałam, że jestem byłą narzeczoną sławnego aktora – szepnęła do siebie, wymownie patrząc w niebo.

Gdy już nadbiegli, zaczerwienieni, spoceni i dyszący, ubrani w zimowe kurtki i zakrywające nosy, kraciaste szaliki uśmiechnęli się do niej nieśmiało, jakby przepraszali za swoje zachowanie. Ich wzrok mówił: „taka praca”. Odwzajemniła uśmiech. Dzięki krótkiemu wywiadowi i kilku zdjęciom ci chłopcy mogą dostać upragniony awans ze stopnia „popychadła robiące uliczne ankiety i fotografujący paprocie” do „prawdziwi dziennikarze robiący wywiady z prawdziwymi celebrytami”. Stwierdziła, że jeden, jedyny raz może pomóc tym pijawkom. Może kiedyś jej się odwdzięczą.

– Pani Céline Bernadotte? – zapytał jeden z nich, gdy już złapał oddech.

– Zgadza się – odpowiedziała, patrząc mu w oczy z nieukrywaną pewnością siebie. W tej sytuacji to ona była górą.

Złoto Kinabalu ✓Where stories live. Discover now