41. Niewypowiedziane.

908 130 52
                                    


 "Co z tą chwilą?
Co z dzisiejszym dniem?
Co jeśli robisz ze mnie wszystko to, czym chciałem być?
Co jeśli nasza miłość nigdy nie odejdzie?
Co jeśli zginie za słowami których nigdy nie znajdziemy?" - 

 -  Z piosenki w mediach: Daughtry - What about now.


Colin wyraźnie sposępniał. Tyle spraw kotłowało mu się w umyśle, że tak naprawdę nie miał pojęcia o czym powinien myśleć w pierwszej kolejności. Kolejne dni września przemykały nieubłaganie, a on czuł wywieraną na nim zewsząd presję. Ci, którzy niegdyś byli przyjaciółmi, teraz zdawali się stawać prychającymi kociskami, którzy raz po raz oceniali go na nowo. A występek Alexandra dolał tylko oliwy do ognia, a on ze wszystkich sił starał się, by na tych osnutych kurtyną nocy spotkaniach – które miały teraz miejsce codziennie – nie zacząć go bronić i strofować tych wszystkich, którzy nie mieli pojęcia. Z wyjątkiem Laury, która wiedząc, nie potrafiła tego pojąć. Nie wydała ich tajemnicy, jednak wyraźnie stała się wycofana w kontaktach z blondynem. Jakby do końca nie wiedziała na czym polega ten ich układ, jakby gdzieś w tym wszystkim przebijały jej się zalążki nieufności nawet do niego, mimo że próbowała to w sobie zwalczyć.

– Posłuchaj mnie, dzieciaku – warknął pewnego dnia Roger, który również dość miał jego zwlekania i tłumaczeń. – Wszystko jest już zaplanowane. Mamy porozdzielaną broń, mamy dopracowany schemat działania, podział obowiązków, nawet rozrysowane pieprzone mapki... brakuje nam tylko tej cholernej iskry, która to rozpocznie. I albo weźmiesz się w garść i to zrobisz, albo idź do diabła! Poradzimy sobie jakoś bez ciebie.

– Ja...

– Masz siedem dni. Działaj z nami albo daj nam spokój.

Rozejrzał się wtedy po twarzach tych, którzy jeszcze niedawno stali za nim murem, wspierając we wszystkim, przyklaskując każdemu pomysłowi. Teraz jednak widział tylko pary oczu, które nie miały odwagi spojrzeć w te jego. Przygryzł wargę, czując nieprzyjemny uścisk w okolicach krtani.

Roger jakby to dostrzegając, westchnął ciężko i zbliżył się doń, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Jesteś dokładnie tym, kogo potrzebujemy, Colin, pójdziemy za tobą w ogień, ale nie możemy czekać w nieskończoność.

Nie winił ich ani za nieprzychylność w spojrzeniu, ani jakby cienie rozczarowania. Bo być może oczekiwali od niego większego zdecydowania. Może właśnie liczyli, że będzie pewnym siebie przywódcą, który bez mrugnięcia okiem poprowadzi ich, z uśmiechem na ustach niszcząc wroga na każdym kroku.

On w tym jednak nie widział nic, co mogłoby wzbudzać w nim pozytywne uczucia. On prócz niezaprzeczalnej nadziei na przyszłość widział przed sobą coś aż bardziej niż ona sama oczywistego. Widział śmierć. Widział cierpienie, widział łzy i widział samotność.

I nie winił Rogera za wyznaczenie mu limitu czasu. Wiedział, że go nie mieli. Zdawał sobie sprawę, że musi wykonać ten jeden krok, choć nie miał jeszcze pojęcia jak ma to zrobić. Pozostało mu siedem dni, by coś wymyślić. Siedem długich dni i najpewniej bezsennych nocy.

A przecież w tym wszystkim był jeszcze Alexander. I płakać mu się chciało, gdy widział wręcz zalążki radości w jego oczach pod wpływem – jak mniemał brunet – genialności swojego planu. Bo przecież nie mógł z nim nigdzie pojechać. Choć chciał ponad wszystko. Pomijając już oczywisty fakt rewolucji i tego, że nie byłby w stanie nią przewodzić siedząc w zaciszu jego apartamentu, taki wyjazd wiązałby się z całą masą niebezpieczeństw. Nawet gdyby nie był tym, który ma stać na tego czele po przewróceniu pierwszej kostki domino w miastach zrobi się skrajnie nieprzyjemnie dla każdej osoby, która jest spoza nich. Strażnicy wzmogą swoje kontrole, być może nasili się szukanie powiązań wewnątrz mieszkańców. Wkradając się w centrum tego zamieszania znaleźliby się w pułapce, z której tylko śmierć mogłaby ich uwolnić. A nie przeżyłby gdyby coś im się stało: matce i temu małemu chochlikowi, który w końcu zaczął – przez wpływ Alexandra – czuć się prawdziwie szczęśliwy.

Czerwone makiWhere stories live. Discover now