57. List od diabła, który stał się legendą.

1.5K 172 247
                                    


Jakiś czas potem.

Trzydziestopięcioletnia kobieta, zaplotła kosmyk swoich miedzianych włosów za ucho i uniosła do góry palec prawej dłoni. W jej szarych oczach tliła się chroniczna psota, jakby mimo już wskazującego na dorosłość wieku więcej w niej było z dziecka. Spojrzała z udawaną przyganą na grupę kilkunastu trzecioklasistów, których oprowadzała dzisiaj bo Muzeum Pamięci założonym przez jej matkę.

– Po jednym pytaniu naraz, bardzo was proszę i podnosimy rączki.

Od razu las rąk wystrzelił do góry, a ona nie była w stanie powstrzymać się od chichotu, ukazując przy tym dwa urocze dołeczki przy kącikach jej ust.

– Czy naprawdę kiedyś nie można było jeździć na wieś?

Kobieta pokiwała głową.

– Tak, to prawda. Miasta były oddzielone od wiosek, ludzie od ludzi. To były czasy, gdy podziałów było dużo więcej niż tylko te odnoszące się do terenów, a człowiek dla człowieka był... bardzo niegodziwy. Dlatego też pewnego dnia, w jednej z tych niedużych wiosek narodził się pomysł rewolucji, na której czele stanął niezwykle odważny młody człowiek. – Zerknęła na dzieci, które już rozsiadały się na ławeczkach, a nawet obok nich, zainteresowane początkiem opowieści, którą ona sama opowiadała już tysiące razy.

– Jak miał na imię? – zapytała jedna z dziewczynek z wysoko związanymi dwoma kucykami.

– Miał na imię Colin i był prawdziwym bohaterem. Miał dobre serce i zawsze najpierw myślał o innych, a potem o sobie. Starał się kierować rebelią w sposób zabarwiony pacyfizmem, ale... szybko okazało się to niemożliwe. Dał jednak wszystkim tym ludziom wiarę. Był iskrą, która wznieciła pożar, który pochłonął rządzącą wtedy Radę i cały ustrój, który opierał się na nienawiści. I nawet po jego śmierci ludzie wciąż przez wiele długich miesięcy walczyli w jego imię, w imię wolności, w imię maków, o których pieśń niosła się echem po ruinach stolicy na długo po jej obaleniu.

– Dlaczego on umarł? – zapytał ktoś inny. – Mama mi mówiła, że to przez nieszczęśliwą miłość. Ja chyba nie chcę się zakochać. . .

Kobieta uśmiechnęła się leciutko.

– Colin był zakochany z wzajemnością w strażniku, Alexandrze Fielmanie. Wtedy nie tolerowano takich związków. Ani pomiędzy osobami z miast i tymi z wiosek, ani pomiędzy osobami tej samej płci. Zostali zabici przez rząd. Legendy głoszą, że ich duchy wciąż unoszą się nad Shevrą, a ich śmiech niesie się echem między polami i lasami, bo w końcu mogą być razem.

W górę wystrzeliła dłoń cichego dotąd chłopca w okularach, który właśnie oderwał wzrok z podręcznika do historii.

– Tak, Felix?

– Ja nie rozumiem. Skąd buntownicy mieli broń i te inne rzeczy, skoro nie mogli wychodzić z wiosek?

Kobieta uśmiechnęła się z nostalgią.

– To za sprawą innego człowieka, który jako pierwszy ze straży zaczął im czynnie pomagać, przemycając wszystko co niezbędne.

– Skąd pani to wie? Tego nie ma w podręcznikach.

Jeszcze nie ma – pomyślała buntowniczo. – Ale moja w tym głowa, by w końcu wszyscy uznali pełnię prawdy, a nie tylko jej wybiórcze elementy.

– Bo ten człowiek był moim ojcem – odpowiedziała, by zaraz klasnąć w dłonie i oznajmić, że koniec na dzisiaj.

Kilka godzin potem opadła zmęczona na swoje łóżko, zsuwając z nóg niewygodne szpilki. Jej dłoń powędrowała w kierunku szuflady, gdzie znajdował się list. Ten konkretny list, najdziwniejszy w życiu jej matki, który otrzymała rok po upadku rewolucji, który błąkał się po wszelakich urzędach pocztowych, nie mogąc znaleźć adresata, gdyż jedyne, co na nim było to jej imię i nazwisko oraz nieaktualny adres jej dziadków.

Czerwone makiWhere stories live. Discover now