Rozdział 1.

3 0 0
                                    


Barman ma dwadzieścia pięć lat, kruczoczarne włosy, krótki zarost, śródziemnomorską urodę i szerokie usta, które w szczerym uśmiechu odsłaniają równiutkie i bialuteńkie jedynki. Ma też sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i lekki brzuszek piwny, który niczemu nie przeszkadza, bowiem nawet z nim Marek wpada w oko niejednej kobiecie.

Lokal znajduje się tuż nad Wartą na ulicy Piaskowej. Można się tutaj przetransportować Szyperską albo Garbarami, a potem przedostać się przez blokadę z szarych bloków, zimnych kamienic i opuszczonych magazynów.

Niedaleko rozpościera się Park Cytadela, a po drugiej stronie w równej odległości Park Stare Koryto Warty. Jest znacznie mniejszy niż ten pierwszy, ale - przez to, że udostępniono go dopiero tego lata - definitywnie bardziej zmodernizowany. Ewidentnie sztuka ingerowała w jego pejzaże, pozostawiając po sobie odcisk nowoczesnego buta w postaci fikuśnych ławek, kuriozalnie krętych ścieżek i potężnej fontanny. Jeszcze rok temu były tam tylko chaszcze, teraz to trzy hektary krzewów, bylin i traw ozdobnych. Wkrótce mają wznieść tam innowacyjny plac zabaw, na co burzą się starsi Poznaniacy w obawie, że głośne, rozwydrzone brzdące zmącą ten stoicki spokój.

Lokal ten, w którym zwykle co wieczór, czyli od godziny osiemnastej do czwartej nad ranem, Marek serwuje drinki, nie prosperuje zbyt dobrze. Nawet przeciwnie - rzadko cieszy się liczbą gości większą niż dziesięciu. Właściciel, Stefan Kraszewski, od roku starał się urozmaicić ofertę baru i sprawić, aby tętnił życiem jak podczas swojego złotego okresu, ale bezskutecznie. Imprezy tematyczne, wieczory z książką i spotkania dla koneserów win nie przywlekły tak wielu ludzi, jak złudnie oczekiwano. Po pierwsze, decydującym czynnikiem jest niesprzyjająca lokalizacja, a po drugie, czego nie da się zakwestionować, napędzająca przemysł młodzież częściej udaje się do dyskotek i nocnych klubów, gdzie parkiet nigdy nie jest pusty, a głośna muzyka rozsadza bębenki słuchowe.

Zegar wskazuje godzinę siedemnastą pięćdziesiąt sześć, co dla normalnych barów zwiastowałoby śmierć pracowników z przemęczenia ale też kokosy zysków. W ,,Warcie Poznania" nadchodząca godzina otwarcia nie znaczyła jednakże nic. Marek podchodzi do drzwi głównych, zmienia szyld, obracając wiszącą kartkę na drugą stronę i w ten magiczny sposób lokal przeistacza się z zamkniętego w otwarty. Przez drzwi nie napływa jednak fala klientów, stado spragnionych gardeł i tsunami pełnych portfeli. Marek więc wzrusza ramionami i daje czas gościom na przybycie. Zawsze go daje.

Dziesięć minut. Dwanaście. Piętnaście. Trzydzieści siedem. Godzina dziewiętnasta. Marek jest równie samotny jak godzinę i cztery minuty temu.

Przeciera blat zwilżoną ścierką po raz jedenasty dzisiaj. Jakby szykował go na wizytę królowej Anglii, która, rzecz jasna, przenigdy nawet koło uszu nie usłyszy fikuśnej gry słów, jaką jest nazwa tego baru.

Warta Poznania. Stefan tłumaczył Markowi, że to krótkie wyrażenie jest wieloznaczne. Można interpretować to jako rzekę godną miasta, przez które przepływa, lub też jako restaurację wartą zobaczenia. I jako rzekę godną zobaczenia, i restaurację dostojną temu miastu. I można tak w kółko mieszać znaczenia tej nazwy, ale i tak nie zmieni to faktu, że w środku znajduje się kilka krzeseł, Marek i ścierane co pięć minut warstwy dziennego kurzu.

- A może to wina nazwy? - spytał skrzeczącym głosem poczciwy Kraszewski, gdy tego lata siedział z Markiem na ławce przed lokalem.

- Nie, nazwa jest okej - odparł.

- Jaka?

- W porządku jest.

UpojeniWhere stories live. Discover now