Resurrection - 41.

337 16 7
                                    


Michael

Było mi cholernie niedobrze, co chwila cała zawartość żołądka podjeżdżała mi do góry, ale nie miałem siły się ruszyć. Może właśnie dlatego jeszcze na nikogo nie zwymiotowałem. Chyba powinienem, poczułbym się wtedy lepiej, mam nadzieję. 

Ogólnie rzecz biorąc, czułem się lepiej. Trochę, bo trochę, ale jednak. Duszności ustąpiły dość szybko, jedynie żołądek szalał i sprawiał, że byłem zielony na twarzy. A przynajmniej tak mówili ci, którzy wokół mnie skakali, od jakiejś dobrej godziny czasu. Moje zasłabnięcie wyglądało o wiele gorzej niż było w rzeczywistości. Oczywiście, wezwano lekarza. Przez kilka minut byłem zupełnie nieprzytomny, a potem i tak ledwo kontaktowałem, więc nie mam pojęcia, w którym momencie ten lekarz się u nas znalazł. Kiedy już jako tako zacząłem ogarniać co się wokół mnie dzieje, zauważyłem, że mam założone wkłucie w jednej ręce, a ślad po pobieraniu w drugiej, zaklejony wacikiem. Pięknie, pomyślałem. I jak ja się tu znalazłem? Nie znajdowałem się w swoim pokoju. I która była godzina? Różne pytanie przelatywały mi przez głowę, a nie miałem siły zadać nawet jednego. 

- Co się stało? - wydusiłem w końcu z siebie. Miałem nadzieję, że ten lekarz rozumie cokolwiek po angielsku. Nie miałem zamiaru porozumiewać się z nikim na migi. Na pewno nie w tym stanie. Od razu posłałbym go do diabła. 

Podniosłem rękę, by dotknąć czoła i dotarło do mnie, że mam położony kompres. Jakoś lepiej mi się zrobiło z tym faktem. 

- Zasłabnąłeś. - ktoś się nade mną pochylał, ale chwilę mi zajęło zanim dopatrzyłem się konkretnie kto to. Josh. Wyglądał na autentycznie zmartwionego. Aż nieprawdopodobne, naprawdę. 

- I martwisz się o mnie. - sarknąłem, na co nieco się skrzywił.

- Wolałbym, żebyś nie wykitował na mojej zmianie. - odpalił. Uśmiechnąłem się lekko mimo wszystko. Wiedziałem, że sam go sprowokowałem. Zresztą. Co to kogo obchodzi. 

- Nie bój się. Nigdzie się nie wybieram. Najpierw muszę jeszcze coś zrobić. - zazgrzytałem zębami. 

- Co takiego?

- Zabić młodego. - warknąłem. Ciśnienie chyba mi skoczyło na samą myśl o nim. Jak ten dzieciak może być TAK nieodpowiedzialny? Pomijam wszystkie inne jego wyskoki, od których Donie wszystkie włosy dęba stawały, ale teraz... Przegiął pałę i to bardzo. 

- Wyluzuj. Dostanie opierdantus od nas wszystkich po kolei. Twoja żonka, już mu skórę złoiła przez telefon. A pewnie jeszcze dostanie dawkę po powrocie. - właśnie, Dona..

- Rozmawiałem z nią przez telefon...

- Wiemy. Wszczęła alarm jak tylko w swoim aparacie usłyszała jazgot. Pomyślała, że albo dostałeś furii i lecisz gdzieś go szukać, albo coś ci sie stało. Wypadło na to drugie.

Przetarłem twarz dłońmi. Wciąż nie czułem się najlepiej, a ten szczeniak był tego powodem. Już ja go wychowam, pomyślałem sobie. Nic nie będzie mnie obchodziło, podejrzewałem, że jak go tylko zobaczę nabiorę takich sił, że mnie tam wszyscy popamiętają. Nie będę zwracał uwagi na to, kto mnie widzi i słyszy. To gdzie się akurat znajdę też miałem gdzieś.

Zazwyczaj broniłem go przed matczynymi zapędami Dony, ale tym razem miałem zamiar go ostro opierdolić. Miałem w tym niezłe doświadczenie, więc na jego miejscu już bym się bał. A podejrzewałem, że zachowuje się i myśli tak samo jak zawsze, kiedy coś wykręci. Matka popiszczy i przestanie, a stary popatrzy, coś mruknie, matkę uspokoi, a jemu dalej będzie pobłażał. 

Nie tym razem, kochany synku. 

- Powiedzcie mi, jak to wszystko w ogóle się stało... Nic nie pamiętam praktycznie. - mruknąłem próbując wstać, ale zaraz z tego zrezygnowałem, zawroty głowy i mdłości wystarczyły. 

I have fallen, I will rise - Resurrection.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz