Rozdział IV

26 4 0
                                    


Simon

Odbezpieczyłem karabińczyk uprzęży i ześlizgnąłem się z gładkiego grzbietu mojego wierzchowca. Metalowe sprzączki zadzwoniły głośno, targane lodowatym wiatrem. Mimo mrozu zdjąłem skórzaną rękawicę, by poczuć pod dłonią gorąco ciała bestii. Popłynąłem wzdłuż jej muskularnej, pokrytej łuskami szyi i spojrzałem w łagodne, czerwone źrenice, tak bardzo nie pasujące do groźnego wizerunku gadów. Mrugnęła powoli i lekko wygięła się w moim kierunku. Właśnie dlatego nie lubiłem smoków zastępczych. Za bardzo się do nich przywiązywałem, chciałem by czuły się ze mną dobrze. Bo jako smoki zastępcze trafiały z rąk do rąk. Nie wiedziałem do kogo trafi gdy ja nie będę już jej potrzebował. Walczyłem sam ze sobą by nie okazać jej sympatii, dla własnego egoistycznego dobra.

- Pułkowniku Alexis! - rozpoznałem głos Ivana i odwróciłem się w kierunku reszty oddziału delegacyjnego, jednocześnie zdejmując maskę lotniczą. Służący z zamku zajmowali się już rozpakowywaniem bagaży i opieką nad smokami. Mimo niskich temperatur i zimnego wiatru silne słońce oświetlało całą scenerię, sprawiając, że wszystko co pokryte było śniegiem skrzyło się jak najdroższe brylanty. Ivan von Ehlle machnął do mnie dłonią, przywołując do siebie. Westchnąłem i odwróciłem się do Smoczego Dziecka, które właśnie nadeszło z mojej lewej. Jej jasne włosy opadały prosto na czoło i spływały po bokach twarzy. Błękitne, prawie białe oczy wpatrywały się we mnie intensywnie. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat.

- Zaopiekuj się nią dobrze i spędzaj z nią dużo czasu. - rzekłem koślawym vadviskim podając jej dodatkowe kilka miedzianych monet. - Nadaj jej imię. - Poklepałem smoczycę po boku na pożegnanie i ruszyłem w kierunku reszty zgromadzonych.

- Generale. - uścisnęliśmy sobie dłonie na powitanie i skinęliśmy sobie głowami, razem kontynuując krótki marsz w kierunku wejścia do ogromnego zamku Vadvik, który może nie był arcydziełem wyobraźni, ale mimo wszystko potrafił przygnieść potęgą swoich rozmiarów i surowością. Czarny kamień był głównym budulcem każdej z jego części. Mury obronne z góry wyglądały jak ogromne czarne wyrmy morskie na tle śniegu. Sam zamek za to wyłaniał się z śnieżnej równiny jak przerażający leviathan. Zresztą, tak był często potocznie nazywany. Leviathan na Północy.

Lądowisko dla delegacji, znajdowało się na środkowym poziomie zamku. Od sali tronowej, w której miała odbyć się jutrzejsza audiencja, wciąż dzieliło nas wiele poziomów. Powód naszych odwiedzin był oczywisty dla wszystkich. Biorąc pod uwagę niespokojną sytuację na południu, potrzebowaliśmy więcej silnych sojuszników. Arduu i Vadvik co prawda nie były zwaśnione ale nie oznaczało to, że ot tak zgodzą się na naszą propozycję. Cieszyłem się, że brzemię rozmów i dyplomacji nie spoczywało tylko i wyłącznie na moich ramionach.

- Gdzie Miwra? - Generał von Ehlle wyciągnął mnie z zamyślenia. Właśnie przeszliśmy przez próg, a echa naszych kroków zaczęły odbijać się od prastarych ścian. Wychwyciłem zakłócenie w dźwięku jego marszu. Utykał na jedną nogę. Smocze Dzieci odbiły ze swoimi nowymi podopiecznymi w nowy korytarz. Nasz przewodnik prowadził nas w kierunku sali powitalnej.

- Lekki uraz, musiałem zostawić ją na rekonwalescencję. - odpowiedziałem rzeczowo, nie mając ochoty kontynuować tematu.

- Oby szybko wróciła do zdrowia. – uśmiechnął się i założył dłonie za plecami. Widziałem, że za jego uśmiechem skrywa się ból po niedawno utraconym smoku.

- Moje kondolencje Generale. - współczułem mu nieziemsko. Jego rany na pewno nie zdążyły się jeszcze zagoić po tej stracie. Gdyby cokolwiek złego przytrafiło się Miwrze... Szczerze powiedziawszy, po prostu nie wiem co bym zrobił.

Golden SnakesWhere stories live. Discover now