Rozdział III

27 5 7
                                    

Przekraczając piękną bramę z kutego w motyw winorośli metalu, liczyłam na naprawdę wiele rzeczy.

Ogromna dziura z gotującą się smołą, do której człowiek w kapturze – Lucjusz, jeśli dobrze zrozumiałam – wkopałby mnie zamaszystym, niemalże teatralnym gestem, rechocząc jak czarny charakter z bajki Disney'a? Kolejny skalny tunel, prowadzący nie wiadomo dokąd? Rany, już nawet mignęło mi w myślach wspomnienie korytarza w mojej dawnej podstawówce, który nadal przychodził mi na myśl za każdym razem, gdy ktoś wymówił przy mnie słowo „piekło", choć nie umiem wytłumaczyć, dlaczego zaczęło się tak dziać. Być może przez te łyse, brzęczące jarzeniówki, które nie dość, że rażą samą swoją obecnością, to jeszcze nawet nie mogą wisieć w jednej linii, jak to być powinno, bo montujący je budowlańcy wypili o jedno piwerko za dużo?

Nieważne.

Grunt, że spodziewałam się naprawdę wielu malowniczych rzeczy i nie przypuszczałam, że prawda może okazać się dość prozaiczna. W każdym razie jak na to miejsce.

Gdy tylko przeszliśmy przez granicę wyznaczaną przez coś w rodzaju kamiennego progu (ja potrzebowałam do tego mocnej zachęty w postaci zniecierpliwionego pchnięcia w plecy od jednego z milczących strażników w kapturach), okolica zmieniła się nieznacznie. Tylko nieznacznie, bo nadal znajdowaliśmy się w ogromnej skalnej grocie i pierwszym, co zauważyłam, były kolejne łany falujących delikatnie na niewyczuwalnym dla mnie wietrze kwiatów z kryształowymi kulami, wydzielającymi przyjemne światło. Tym razem jednak jaskinia miała bardziej pociągły kształt, tak że wysypana drobnymi kamykami ścieżka, na której stanęłam bosymi stopami, sycząc z bólu, musiała być jedyną. Zwyczajnie nie mieliby gdzie upchnąć drugiej tak, bym jej stąd nie widziała. Prowadziła lekkimi zakosami do...

No właśnie. I tu następował problem.

Biała, estetyczna, lecz niesamowicie nieprzyjemna dla gołej skóry dróżka wznosiła się dość ostro w górę i kończyła u stóp ogromnej budowli z szarego kamienia, przypominającej połączenie klasycystycznego panteonu z gmachem cholernie dużego sądu. Natychmiast w mojej głowie pojawiło się wspomnienie słów: „jesteś wzywana na sąd ostateczny".

No ładnie. Jak na razie, wygląda to całkiem... profesjonalnie.

Z ledwością powstrzymałam się od dziecinnego zaparcia nogami o ziemię, gdy Lucjusz zapraszającym gestem wskazał mi ścieżkę. Chciałam palnąć, że jeszcze nie skontaktowałam się ze swoim adwokatem, ale miałam tak ściśnięte gardło, że nie zdołałam wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

– Niech się pani nie boi. – Pomimo stroju rodem z tandetnego horroru, Lucjusz miał bardzo ciepły uśmiech i sympatyczny głos, co odrobinę mnie uspokoiło. Tylko odrobinę, podkreślam, zwłaszcza że strażnicy w kapturach wciąż dziwnie na mnie zerkali ponad jego ramionami. – Każdy z nas musiał to przejść. To trochę jak połączenie rozprawy sądowej z egzaminem...

– Jaki jest próg punktowy? – palnęłam i zaśmiałam się nerwowo. Zabrzmiało to tak piskliwie, że aż się zawstydziłam. – Trzydzieści procent, jak na maturze?

Odrobinę zbiłam gościa z tropu, ale zreflektował się całkiem szybko. Wyglądało na to, że odkąd tu pracuje, spotkał się z kilkoma przypadkami znacznie gorszymi od mojego...

Swoją drogą, to gdzie podział się jego rozbity nos?

– Nie do końca taki egzamin miałem na myśli – powiedział szybko, i całe szczęście, bo już zamierzałam spytać go, co podziało się z pamiątką po bójce ze staruszkiem. – Sędziowie przyjrzą się twojemu życiu. Jest dla nich ważne to, jak się zachowywałaś i jaka byłaś, mogą również zadać ci kilka pytań, lecz nie wiem, jak będą brzmiały. Na podstawie tego podejmą decyzję, gdzie spędzisz swoje wieczne życie.

Strażnicy umarłychWhere stories live. Discover now