Rozdział VII

19 4 0
                                    

Wiecie, miałam kiedyś obsesję na punkcie fotografii.

Nie to, że lubiłam robić zdjęcia. Swego czasu przemknęło mi to przez myśl, parokrotnie nawet próbowałam wykonać jakieś bardziej stylowe ujęcia czegoś, co się nawinęło – kwiatów, strumieni w górskich miejscowościach, które w wakacje odwiedzaliśmy z tatą, zwierząt... problem był w tym, że zawsze wychodziło mi to marnie. Jak to mówią, nie można umieć wszystkiego, prawda? Szybko i pokornie zaakceptowałam, że wszystko wskazuje na to, iż najlepszym, co w tej dziedzinie osiągnę, będzie w miarę czytelna fotka zrobiona smartfonem. Szczególnie mnie to nie bolało, bo miałam tyle pasji, że z tego jednego bzdetu gotowa byłam zrezygnować bez większych histerii. Przede wszystkim brakowało mi chyba cierpliwości, żeby czegoś się w tej dziedzinie nauczyć – gdy tylko otwierałam jakikolwiek poradnik, czy to w internecie, czy wydany w wersji książki, bo i taki sobie kupiłam, mając nadzieję, że w tej formie okaże się łatwiejszy do przetrawienia, zaraz chciało mi się spać. Głowa dosłownie mi leciała, myśli się rozbiegały – no i po zabawie. Poważnie, nieraz okazywało się to jeszcze lepszym środkiem nasennym niż podręcznik do matematyki. W obu tych dziedzinach byłam zwyczajnie naukooporna, ale nauczyłam się z tym żyć...

Raczej więc nie przepadałam za robieniem zdjęć jako takim. Ja uwielbiałam zawartą w tym magię. Magię, jaka mogła tkwić jedynie w uchwyconej chwili. Na zamkniętym w kilku tysiącach pikseli fragmencie rzeczywistości, ostrym wspomnieniu, do którego mogłam sięgnąć, ilekroć chciałam. To było dla mnie właśnie fascynujące – ta możliwość nadania chwilom, osobom i przedmiotom nieśmiertelności. Szczególnie kochałam zaś te stare fotografie – te czarno-białe, które babcia trzymała w wielkich, ozdobnych albumach, chowanych na najwyższej półce swojej nieco tandetnej meblościanki, w szafeczce zamykanej na ozdobny klucz. To w tych starych zdjęciach kryła się prawdziwa magia... bo tam mogłam odnaleźć to, co już dawno przeminęło. Potrafiłam oglądać je godzinami i wyobrażać sobie, jacy byli uśmiechający się stamtąd ludzie. Jak wyglądało życie w ich czasach? Jak się zachowywali, jak mówili, w jaki sposób gestykulowali? Jacy byli na co dzień? Jak gąbka chłonęłam tysiące rodzinnych historii, niektóre zapisywałam, mając nadzieję, że kiedyś uda mi się przemienić je w naprawdę dobrą książkę. Te świstki papieru były moimi portalami do innego świata, okruchami dawnych czasów, które mogłam wziąć w dłonie i upewnić się, że są prawdziwe. Najbardziej fascynowały mnie oczywiście te najstarsze, a zwłaszcza parę nielicznych, co do których nikt nie był pewien, kogo przedstawiają, ale wśród nich były przecież też inne... Takie kolorowe. W sumie to dość nowe, wyraźne. I równie ciekawe, bo przedstawiały brązowowłosą, zadbaną kobietę.

Przedstawiały moją mamę.

Nie tęskniłam za mamą jak za żywym człowiekiem. Wydaje mi się, że zawsze była dla mnie postacią w pewien sposób mityczną, a winą musiał być mój brak wspomnień z wczesnego dzieciństwa. Nie poznałam jej, ostatni raz widziałam ją jako dziecko tak małe, że nic nie miało prawa utkwić mi w pamięci. Czasem zdawało mi się, że słyszę echo jej głosu, jakieś niejasne uczucie kojarzące z jej dotykiem lub zapachem, ale byłam niemal pewna, że to jedynie urojenia. Że wyobraziłam to sobie, może mi się przyśniło... sama nie wiem. Mama była w mojej głowie, ale jako ktoś nienamacalny, odległy, na wpół legendarny wręcz. Może trochę jak Bóg. Wiedziałam, że zawdzięczam jej wszystko, że dzięki niej w ogóle istnieję, ale nie mogłam wziąć jej w ramiona i za to podziękować. Mogłam modlić się, rozmawiać z nią w myślach, pisać listy w dziecinnej nadziei, że spogląda na mnie gdzieś tam z góry i obserwuje, co robię, że czuwa nade mną... ale przez to, że nigdy nie byłam specjalnie wierząca, nie zamieniało się to w niezbitą pewność. Chyba nawet wolałam się nad tym zbytnio nie zastanawiać, bo zawsze miałam tak, że jeśli za długo myślałam o czymś potencjalnie smutnym czy kłopotliwym, zaraz wpędzałam się w dołek, z którego ciężko mi było się wygrzebać. No więc nie robiłam tego. Byłam jej bardzo ciekawa, chętnie słuchałam historii... na swój sposób ją kochałam, ale wciąż trwało we mnie to idiotyczne uczucie, że ona wcale jednak nie jest prawdziwa. Że kocham nie prawdziwą osobę, a wyobrażenie o niej. Czy jakkolwiek inaczej to nazwać...

Strażnicy umarłychOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz