Rozdział IV

28 5 0
                                    

Teoretycznie powinnam przestać cokolwiek zakładać, skoro w ciągu minionych godzin niejednokrotnie przekonałam się, że cokolwiek marnie mi to idzie, ale chyba każdy na moim miejscu naciskając klamkę drzwi, którymi przecież dopiero co przechodził, spodziewałby się ujrzeć znajomy korytarz.

A tu niespodzianka! Na szczęście byłam już w takim stanie, że mało co mnie dziwiło. A to, co zastałam, jednak było o wiele lepsze niż moje obawy.

Odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się, że za progiem bynajmniej nie ma wypełnionego mrokiem i szeptami tunelu, którego faktycznej wielkości nie sposób określić. Tym razem miałam do czynienia z korytarzem, który swoją zdobnością i kolorystyką przywiódł mi na myśl naturalnej wielkości zamek Barbie. Arkadowe ściany pomalowano różową farbą, a wgłębienia w nich wyłożono macicą perłową w intensywnym kolorze młodego bzu. Płaskorzeźby w kształcie kolumn lśniły szczerym złotem, a żebrowania sklepienia zdobiły kamienie szlachetne, pięknie skrzące się w łagodnym blasku kryształowych żyrandoli. Czyste jak łza szkiełka rzucały wokół tęczowe refleksy, od których aż zakręciło mi się w głowie. Choć cukierkowo, i to tak, że aż coś zabolało mnie w szczęce, bardzo mi się tam podobało. Całkiem miła odmiana po przypominającej piwnicę sali sądowej, wykładanej surowym kamieniem i oświetlanej ogniem.

Z niejaką obawą obejrzałam się przez ramię, mimo wszystko licząc na jakiś przyzwalający gest ze strony któregoś z sędziów, lecz okazało się, że miejsce za stołem jest puste. Nie miałam bladego pojęcia, kiedy zdążyli zniknąć i jakim cudem, skoro blokowałam jedyne wyjście, ale szczerze mówiąc, nie wprawiłoby mnie w większe zaskoczenie, gdyby wyszło na jaw, że potrafią się teleportować. To są cholerne zaświaty, tu wszystko rządzi się zupełnie innymi prawami niż na Ziemi.

Gdy tylko ujęłam to w myślach w podobny sposób, moje doczesne życie wydało mi się tak niesamowicie nudne i bezbarwne, że aż się skrzywiłam. Niech się dzieje, co chce, jestem gotowa na zmiany. Zawsze panicznie się ich bałam, ale może tym razem przyniosą ze sobą coś dobrego? Na Polach Elizejskich nie powinno dziać się nic złego już przez samo to, czym były. A śmierć jest chyba całkiem niezłą okazją do wewnętrznej metamorfozy, jakkolwiek absurdalnie to brzmi.

Zatrzasnęłam za sobą drzwi z prostego drewna i odważnie ruszyłam naprzód, stawiając miękko kroki na posadzce z białego, żyłkowanego złotem marmuru. Okazał się diabelnie zimny, ale bose stopy miałam już tak skostniałe, że nie zrobiło mi to większej różnicy. Jeszcze trochę, a tak mi zdrętwieją, że w ogóle przestanę się czymkolwiek przejmować...

I pewnie zacznę się chwiać jak pijana. Szlag, jak nie urok, to sraczka. Dlaczego nie mogłam umrzeć przynajmniej w skarpetkach? Ja wiem, że kapcie to dla mojego pecha drobny przeżytek, ale te śliczne podkolanówki w różowo-żółte paski, które babcia swego czasu wydziergała mi na drutach na któreś urodziny, naprawdę by się przydały.

Dopiero gdy wytężyłam wzrok, dostrzegłam, że gdzieś hen, daleko na samym końcu upiornie długiego korytarza połyskuje coś, co wygląda jak dwuskrzydłowe wrota. Ruszyłam żwawo naprzód, a punkt rósł w oczach z chwili na chwilę, osiągając coraz bardziej znajome kształty. Gdy już znalazłam się na tyle blisko, by rozróżnić każde ze skomplikowanych rzeźbień, mimowolnie otworzyłam usta ze zdumienia. Nie chciało mi się wierzyć, że gdziekolwiek na świecie istniało tyle złota. Gdzieś z tyłu głowy kołatała mi bezużyteczna ciekawostka, jakoby całe istniejące złoto mogło wypełnić powierzchnię równą pojemności basenu olimpijskiego, zaś to, co miałam przed sobą, spokojnie mogłoby z nim konkurować. Drzwi były tak wielkie, że nawet gdybym się bardzo postarała, nie zdołałabym odczytać sentencji wypisanej zdobnymi literami na nadprożu, a grube były na ładnych pięć metrów, co widziałam doskonale, ponieważ jedno ze skrzydeł uchylało się gościnnie. Ze znajdującego się za nimi pomieszczenia wpadała struga światła, rysująca się złocistą pręgą na podłodze.

Strażnicy umarłychWhere stories live. Discover now