2. Rozterki natury uczuciowej.

438 40 121
                                    

Był piątek. Dwudziesty ósmy dzień piątego miesiąca. Godzina dwudziesta pierwsza. Małgorzata siedziała na kanapie i oglądała wiadomości, czym denerwowała się jeszcze bardziej. Już od dłuższego czasu niesamowicie irytowały ją informacje tam przedstawione. Kilka razy nawet obiecała sobie, że w ogóle przestanie oglądać telewizję, bo na każdej było tylko manipulacyjne pieprzenie. Dziś jednak nie do końca rejestrowała, co było tam przedstawione. Tak jakby niemal nie docierały do niej słowa płynące z ust redaktora. Jakby źródłem nerwów było zupełnie coś innego, a fakt, że migające w telewizorze obrazy nie odciągały jej uwagi tylko potęgowały frustrację. Twarz była napięta, wzrok wściekle wbity w ekran, myśli wirowały jak na jakiejś gigantycznej karuzeli, w której ktoś przesadził z prędkością. Nogę miałą założoną na nogę, ręce skrzyżowane na piersi, palce jednej stopy uderzały nerwowo w podłogę. Jakby chciała przez ten szybki ruch wylać z siebie całą nerwówkę, którą czuła w środku.

Nic jednak z tego.

Tomka nie było.

Jeszcze cztery godziny temu żałowała, że sama nie była dla niego nieco milsza. W gruncie rzeczy miał rację. Ich życie erotyczne nie należało do udanych i ona sama nie miała pojęcia dlaczego nagle jej się odechciało. W końcu na samym początku ich związku mogli to robić bez przerwy. No tak, na początku. To było wtedy, gdy jeszcze nie wiedziała, że obrażał się o byle co i wszystko musiało być po jego myśli. Miał trudny charakter, choć tak naprawdę, ona miała nie łatwiejszy. Tylko, że ona go nigdy nie okłamała, a jemu się zdarzało. Zawsze przepraszał, a do tego były to błahostki, więc wybaczała i żyli dalej. Tylko, że tak naprawdę nigdy nie była w stanie zapomnieć, a pomimo uśmiechu ciągle to wszystko gdzieś w niej tkwiło, nawarstwiając się coraz bardziej i bardziej. W tym momencie zaś najchętniej napisałaby gigantyczną listę jego wad i wszelkich krzywd które jej wyrządził, a potem, gdy już wróci, wsadziłaby mu to do gardła tak głęboko, żeby się udławił. Bo nic nie usprawiedliwiało tego, że wyszedł bez słowa pięć godzin temu, nie odbierał od niej telefonów i zapewne uważał, że wszystko jest w porządku. Bo przecież nigdy nic co zrobił nie wymagało jej złości, bo przecież ona zawsze powinna zrozumieć.

Koniec z tym.

Wyłącza telewizor i, wciąż niemal kipiąc ze złości, ubrała buty i narzuciła na ramiona czarną bluzę. Zerknęła jeszcze przez ramię czy aby na pewno nie zostawiła niczego włączonego i wyszła z domu, zamykając drzwi na klucz. Och, ona już go znajdzie. A jak znajdzie, to on popamięta – obiecuje sobie w myślach nie pierwszy już i nie ostatni raz w ich wcale nie aż tak bardzo długim związku.

Szybkim krokiem zeszła ze schodów. Mieszkali na drugim piętrze, więc dość szybko wyszła przed blok. Na zewnątrz robiło się już ciemno, choć to nie znaczyło, że miasto kładło się spać. Mimo że ich mieszkanie znajdowało się na jednym z końców Wrocławia, to jednak i tu królowało nocne życie. Zwłaszcza w tym konkretnym czasie. Zbliżały się wakacje, robiło się ciepło. Niebawem do miasta zaczną napływać studenci a z nimi gwar, z nimi spotęgowana w konkretnych rejonach zabawa.

Mija przechodniów, pary, które wybrały się na romantyczny spacer. W jej związku już od dawna brakuje romantyzmu. Została taka automatyczna życzliwość. Od święta czułość. A miłość? Nad tym już dawno się nie zastanawiała. On mówił, że ją kocha. A ona...też. Na pewno. Przecież nie może inaczej. Może właśnie tym jest to wielkie uczucie, a ona po prostu wypaczyła sobie pogląd zbyt dużą ilością przeczytanych romansideł. Chyba czas najwyższy odrzucić te wszystkie ogłupiające mrzonki i po prostu stawić czoła życiu takim, jakie było. W jego realnym wymiarze, a nie w świecie wyobrażeń, które nigdy nie staną się rzeczywistością.

Nagle przystanęło. Zobaczyła jasną poświatę przy jednym z garaży. No jasne, a gdzie mógł być? On i ten jego „wspaniały" pojazd byli jak jakaś pokręcona forma papużek nierozłączek. Zacisnęła zęby i niczym rozwścieczona tygrysica ruszyła do przodu. Uniosła drzwi. Był. Grzebał w tym swoim, pożal się Boże, cacuszku, cały czarny od smaru. Słysząc skrzypienie, uniósł głowę i spojrzał na nią, robiąc pierwszy krok w jej stronę. Wyciągnął te brudne łapy i szedł dalej, nie mając zamiaru się zatrzymać. Zapiszczała i uciekła na drugi koniec garażu.

ŚwiatłocieńWhere stories live. Discover now