57. Zawsze coś może pójść nie tak.

183 24 127
                                    


 – Berlin? – zapytała Małgorzata Ceglarek, siedząc na przednim siedzeniu czarnego samochodu, którego właściciel kierował pewnie, wbijając znudzone spojrzenie w przednią szybę.

– Tak, Berlin. Czy tobie, Ceglarek, można czasem czegoś nie powtarzać? To pomogłoby mi zaoszczędzić wiele energii, którą muszę marnować, odpowiadając na twoje kretyńskie pytania!

Westchnęła przeciągle.

– Odpowiadając, wypowiedziałby pan jedno, może dwa słowa. Ale oczywiście musi być pan złośliwy, więc wyszły z tego dwa zdania.

– Zamilcz, bo wysadzę cię pośrodku tej autostrady! – warknął, przyciskając mocniej pedał gazu.

– Wiecie, że zachowujecie się jak stare, dobre małżeństwo?

Oboje, jak na rozkaz, odwrócili się do tyłu, rzucając jednocześnie:

– Zamknij się, Filip!

Chłopak uniósł do góry dłonie i zaśmiał się krótko.

– Ja się nie wtrącam.

Kępiński.

Aż cisnęło mu się na usta westchnięcie, gdy wracał pamięcią do niedawnego zlecenia, w którym obaj uczestniczyli. Miało być jego ostateczną próbą. Tym, co oddziela grubą krechą ucznia od członka Vendetty w pełni tego słowa znaczeniu. Chłopak miał zabić sam.

Przed tym „wielkim dniem", wziął go do strzelnicy, by mieć choć ogólny obraz tego, za co weźmie odpowiedzialność. Bowiem zasada była prosta. Za ucznia odpowiedzialny jest nauczyciel. Za jego błędy również.

Z zaskoczeniem jednak zobaczył, że Filip strzela jak zawodowiec. Niemalże za każdym razem w środek tarczy. Miał więc potencjał i to ogromny.

Rzecz działa się jakieś pięćdziesiąt kilometrów za Wrocławiem. Facet miał być sam, na odludziu, łowiąc ryby. Wiek około czterdziestki, architekt, rozwodnik, dwójka dzieci, niezliczona ilość kochanek.

Należało go utopić.

Z żadnym innym młodym imbecylem nie załatwił sprawy tak szybko. Nie zdążył nawet na dobre przykucnąć za dość pokaźną zaspą, gdy Kępiński już sprawnie obezwładniał ofiarę i, uderzywszy jego głową o lód, rozbił go i przytrzymał jego twarz pod przeszywająco zimną wodą.

A trzeba dodać, że ofiara nie należała ani do niskich, ani do chuderlawych. Ale jednak chłopak na tyle nadrabiał techniką i sprytem, że całość akcji trwała maksymalnie kilka minut.

Pol zbliżył się do brzegu rzeki, do miejsca, w którym jeszcze chwilę temu była żałosna imitacja przerębli na wcale nie bardzo grubym lodzie. Filip stał tam i wpatrywał się w unoszące się na wodzie ciało. Jego postawa wyrażała spokój i pewność, wzrok jednak... aż Robert miał ochotę przekląć głośno. W oczach chłopak miał tyle strachu i zagubienia, tyle wręcz rozpaczy, że mężczyzna cieszył się, że to właśnie on go uczył. Każdy inny psychopata z tej organizacji z pewnością zaznaczyłby to w raporcie, a to niekoniecznie dobrze rokowałoby dla kandydata na przyszłość.

Idziemy – rzucił krótko, prowadząc go przez zaspy, przez fragment lasu aż do swojego samochodu.

Dopiero odjechawszy kilkanaście kilometrów, zatrzymał się na poboczu i zgasiwszy silnik, odwrócił się przodem do siedzącego obok chłopaka.

Wyjdź i zrzygaj się w krzaki – mruknął, kiwając głową na drzwi.

Chłopak spojrzał na niego, a w jego oczach było tak wiele zagubienia, tak bardzo niepodobnego do jego nonszalanckiej, lekceważącej na co dzień postawy. A do tego dołączył się również strach, bo przecież Vendetta nie mogła poznać takich emocji.

ŚwiatłocieńWhere stories live. Discover now