Rozdział 6

10 1 0
                                    

Mary zmarła tamtego dnia. Podczas porodu wystąpiły 2 komplikacje. Lekarzom udało się jednej z nich zaradzić, jednak z drugą nie dali rady.
Nie zdążyła nawet nacieszyć się swoim synkiem, którego pozostawiła na tym świecie bez żadnej opieki.

Tak, więc Jimmie Carter to ja. Ten cudem narodzony chłopiec. Od samego początku zdany tylko na siebie. Bez rodziny.
Travis wyrzekł się ojcostwa jak mama umarła. Nie widziałem go ani razu. Nie pojawił się nawet na pogrzebie Mary.

Nie byłem świadomy, że mama umarła. Byłem zbyt mały, żeby zrozumieć, iż jestem sierotą.
Pierwszy rok swojego życia spędziłem w szpitalu, ponieważ wstrzykiwany mojej mamie do krwi metal również mi był potrzebny do życia. Bez niego umarłbym tego samego dnia co ona.
Lekarze wykonywali mi bardzo dużo badań. Moja egzystencja była dla nich jedną wielką zagadką. Nie zdołali jednak odkryć niczego nadzwyczajnego.

Kiedy ukończyłem rok, wysłali mnie do sierocińca. I odwiedzali jedynie raz w miesiącu, aby przekazać mojej opiekunce strzykawki z życiodajną dla mnie substancją.

Byłem bardzo słabym dzieckiem. Od narodzenia nie czułem moich kończyn i nie potrafiłem nimi poruszać. Z początku nie przeszkadzało mi to.
Byłem w pokoju z 2 lata starszym ode mnie chłopcem, który często przychodził do mojego łóżka dotrzymać mi towarzystwa. Nazywał się Dave. Nauczył mnie mówić i rozumieć to, co inni mówią do mnie.

Jednak ta umiejętność przyprawiła mi dużo smutku. Często zamiast słów wsparcia słyszałem, że jestem dla wszystkich ciężarem. Musieli mnie karmić, myć, przewijać i obchodzić się ze mną jak z jajkiem.
Jak miałem 6 lat pierwszy raz pomyślałem o samobójstwie. Wtedy jeszcze nie znałem tego określenia, jednak bardzo dobrze pamiętam tę sytuację.
.
.
.
.
.
W końcu zaczyna się historia naszego Jamesa, która będzie kontynuowana w następnych rozdziałach. Mam nadzieje, że przypadnie wam on do gustu :)
Miłego czytania!

Na końcu tej książki umręWhere stories live. Discover now