3

36 8 10
                                    

Wolfwood spędził w zajeździe już tydzień. O jego obecności wciąż wiedział tylko Bert, dzięki któremu nie musiał tułać się po niegościnnej pustyni, i tajemniczy wielbiciel nocnego stukania w czarno-białe klawisze.

Pielgrzymki, których celem było July, wciąż nie ustawały. Mieszkańcy coraz to kolejnych miast tabunami wybierali się pod zgliszcza miasta numer 3, żeby pomścić zmarłych. Tego tygodnia przyszła pora na ludzi przebywających w zajeździe – wszyscy ruszyli do zrujnowanego grobowca, w którym przed dwoma laty spoczęły szczątki ich bliskich. Nawet chłopiec – syn właścicielki – mimo że z początku odmawiał, chcąc zostać i przypilnować dwóch wyjątkowych gości, musiał zgodzić się na towarzyszenie rodzicielce.

Karczma opustoszała; wieczna krzątanina, odgłosy naczyń i sztućców czy syk gazu pod garami w kuchni zakryła przeszywająca cisza, mącona co jakiś czas krokami, których właściciele nie mogli do siebie dotrzeć, urządzając sobie niekończącą się zabawę w kotka i mysz.

Wolfwood parę razy starał się złapać wzrokiem nieznajomego, a nawet mówić mu, żeby przerwał to chore milczenie, ale za każdym razem w odpowiedzi dostawał tylko ciszę. Tajemniczy mężczyzna przestał nawet grać na pianinie, barykadując się w swoim pokoju, nie pokazując się Nicholasowi w ogóle.

W końcu jednak wywabił go głód. Po dniu i nocy spędzonych w swoich czterech ścianach za zamkniętymi drzwiami postanowił, że niepostrzeżenie zakradnie się do kuchni, by podwędzić coś do jedzenia, i zaraz zniknie, nie wpadając przypadkiem na Nicholasa.

Jego plan idealny okazał się idealny tylko w jego głowie. Kucając przy metalowym regale i wyjmując z szuflady kolbę kukurydzy, usłyszał donośne chrząknięcie. Zaskoczony spojrzał do góry, na – niestety – sęk jego błyskotliwego przedsięwzięcia, które miało – no właśnie miało – udać się bez najmniejszej rysy.

- Nie myśl sobie, że mnie unikniesz – Wolfwood zmarszczył czoło, patrząc na podejrzanego delikwenta z góry. – I tak udało ci się to robić zadziwiająco długo.

- Ja... – odpowiedział o wiele za wysokim głosem, niż chciał. Odchrząknął, chcąc wyglądać poważnej. Wyprostował się. – Nie mamy o czym rozmawiać – przybrał swój wcześniejszy ton, ten, którym rozmawiał z nim przedtem. – Pójdę.

Chciał wyminąć Nicholasa, chowając sobie kolbę kukurydzy do kieszeni, jednak ten w porę złapał go za ramię, obejmując je w mocnym uścisku.

- Nie myśl sobie – warknął, nie pozwalając mu uciec po raz kolejny. – Jesteśmy tu sami od trzech dni, to posrane, że tak się unikamy. Jedna rozmowa cię nie zabije.

Blondyn westchnął.

- O co dokładnie chcesz spytać? – wciąż stał do niego tyłem, rezygnując jednak z wyrywania ręki.

- Porozmawiajmy chociaż jak ludzie. Wyjdźmy z tej kuchni. I spojrzałbyś mi raz w oczy, boidudku – dodał po chwili. – Chyba, że cykasz się księży.

Kiedy usiedli przy stole, Wolfwood wyjął zapalniczkę i, najpierw kilka razy zręcznie obracając ją w dłoni, podpalił papierosa, zaciągając się dymem. Wyjął go z ust, przesuwając go w palcach. Drugi mężczyzna przyglądał mu się jednym okiem, drugie mając schowane za zasłoną włosów. Ułożył rękę luźno na stole, pokazując, że nie obawia się tej konfrontacji, do której w końcu musiało dojść. W rzeczywistości jednak miał przeczucie, że rozmowa nie pójdzie po jego myśli.

- To... – Wolfwood jeszcze raz wciągnął siwy dym do samego dna płuc – byłeś w July, tak? – blondyn kiwnął głową. – I co tam widziałeś?

- Eksplozję – odparł zdawkowo.

- I? – Nicholas uniósł brew. – A jakieś dwa światła na niebie, nie wiem, jedno z nich potem spadło do July?

Cheers, my dear | VashWood [Trigun Stampede]Where stories live. Discover now