Szkarłatny Płaszcz (Czerwony Kapturek)

503 36 18
                                    

Odkąd pamiętam, wołał mnie księżyc.

W czasie pełni jego tarcza zdawała się przyciągać moją duszę w prastary, osobliwy sposób i czułam, że gdybym poszła przed siebie, doszłabym w końcu gdzieś, gdzie poczułabym się sobą. Gdzie nie musiałabym udawać kogoś, kim nie jestem i bać się własnego odbicia w lustrze czy tafli wody, bo tak bardzo stało się dla mnie obce.

Oczywiście nie mówiłam o tym nikomu – to mogłoby przynieść mi zgubę. Nie, w wiosce Na Krańcu nie wspominało się o takich rzeczach. To miejsce na przestrzeni wieków ucichło, zapadło się jakby w sobie, a dawne, nieśmiałe szepty dawnych legend zniknęło już zupełnie, pozostawiając jedynie nikłe wrażenie, jakie byłam w stanie wyczuć w niektóre noce.

- Powinna znaleźć wreszcie męża! – twierdziła matka, widząc mnie pogrążoną w rozmyślaniach. Ojciec przytakiwał jej, po czym wyruszał z domu na pole, by tam cały dzień pracować, z kolei matka zajmowała się zazwyczaj domem, w wolnych chwilach szyjąc i sprzedając ubrania na targu. Czasem sprzedawała także własne wyroby z mleka, mięsa i warzyw, o ile coś zostawało.

Lecz ja nie pragnęłam zamążpójścia. Podobało mi się życie, jakie wiodłam, nawet jeśli było ono nudne i monotonne. Ponieważ jednocześnie było jedynym, jakie pozwalało mi raz na jakiś czas myślami zagłębiać się w las, a duszą w stary, śpiewny ton rosnących w nim drzew.

Do lasu nie wolno było wchodzić.

Ta zasada, wpajana wszystkim dzieciom od momentu narodzin, zakorzeniła się w tradycji naszej wioski najgłębiej. Mimo, że pewne rzeczy nas różniły, ta jedna sprawa pozostawała jasna dla każdego mieszkańca.

- Tam jest tylko mrok – mówiono nam. – Mrok i niebezpieczeństwo.

Tak samo zwracali się rodzice, nauczyciele, opiekunowie. Zupełnie, jakby na jeden moment stawali się jedną osobą.

Zwykle dzieci tę jedną regułę szanowały, nie starały się jej złamać, nawet w zabawie, nawet te najbardziej nieposłuszne. Zdarzało się jednak czasem, iż któreś, nie do końca świadome, zadawało pytania.

- Dlaczego? – brzmiało najczęstsze.

- Nie wiadomo – odpowiadano ze wzruszeniem ramion. – Tak jest i już.

Dla nieco bardziej krnąbrnych szykowano coś takiego:

- Złe istoty, starsze niż las i czarniejsze niż noc mają tam gniazdo. Nie chodź, bo cię zjedzą.

- Ale przecież są tacy, co patrolują granicę!

To była prawda. Mężczyźni, zwani Łowczymi, jedna, zwarta masa, jeden podobny drugiemu, poza samym mistrzem, Łowcą. Wieczorami chodzili wzdłuż granicy, gdzie wioska i jasna, zielona trawa spotykała się z lasem, jego zepsuciem i zgnilizną. Mieli ze sobą kusze, miecze i przywdziewali zbroje. Rzadko się ich widywało, a podczas nielicznych okazji należało złożyć stosowny ukłon. Mieszkańcy przynosili im także ofiary. Jedzenie, ubrania, pieniądze, czasem zabite zwierzęta, o ile doszła nas plotka, iż udało im się przegnać coś, co podeszło za blisko. Byliśmy im wdzięczni, że istnieją i nas chronią. Ryzykowali własnym życiem, byle zapewnić nam bezpieczeństwo! Coś takiego zasługuje przecież na pochwałę, czyż nie?

Ja miałam dodatkową historię do opowiedzenia, dodatkowy powód, by nienawidzić istot z lasu i mroku, jaki się tam zalęgnął. Rozlazł i mruczał, grzmiał i przelewał jak w starym kotle, zdawało się czasem, słuchając opowieści. Ta, którą powtarzali mi rodzice, przerażała szczególnie.

Stare baśnie od nowaWhere stories live. Discover now