Szkarłatny Płaszcz (część 4)

168 26 6
                                    

Pocałunek trwał chwilę, a gdy już odsunęliśmy się od siebie, spojrzał mi prosto w oczy.

- Nadal się mnie boisz?

Zastanowiłam się chwilę. Tak i nie, pomyślałam. Boję się tego, co ze mną robisz. Boję się, bo jestem kimś zupełnie innym, niż byłam do niedawna, a jednocześnie czuję się, jakbym wróciła do domu. Boję się, tak bardzo, że zatyka mi dech, iż w pewnym momencie się w tobie zakocham.

W kimś, kto powinien być moim wrogiem.

Pokręciłam głową.

- Chyba nie.

Uśmiechnął się.

- To jakiś krok naprzód, nie uważasz?

Wziął mnie za rękę i poprowadził w stronę leśnej gęstwiny.

- Jeśli chcesz, pokażę ci coś wyjątkowego. Musisz być jednak cicho i nie dać się zauważyć.

Zaufałam mu. Wbrew wszystkiemu, co nakazywał rozsądek, zdecydowałam się za nim podążać, chcąc ujrzeć dziwy, jakie miał mi do zaoferowania Las. Coraz częściej czułam, że staję się w osobliwy sposób jego częścią. Coś zakradło się do mojej duszy, gdy byłam nieostrożna i tam już zostało.

Szliśmy, mijając kolejne drzewa, pogrążone w ciemności nocy. Na niektórych odcinkach rosły one tak gęsto, iż nie dochodziło do nas światło gwiazd i księżyca. Lecz w tym mroku nie było grozy, nie było strachu. Jedyną towarzyszącą mi emocją była ekscytacja. Chciałam zrobić coś, na co wcześniej bym się nie odważyła, za żadne skarby tego świata. Dlatego podążałam tuż za nim, a w pewnym momencie zacisnęłam palce na jego dłoni, by się nie zgubić, aż dotarliśmy do miejsca, z którego słychać było śpiewy i nawołania. Wypełnione one były tajemnicą. Słysząc je, czułam się również, jakbym wróciła do najpiękniejszych wspomnień, jakie posiadałam, jednocześnie mając wrażenie, iż jestem gdzieś, gdzie zarówno pada rzęsisty deszcz, jak i świeci słońce. Wydawało mi się również, że niedaleko pachną kwiaty, może maciejka, albo coś podobnego.

Zbliżyliśmy się jeszcze. Twarz Severina oświetlił księżyc, a on sam zbliżył palec do ust.

Kiwnęłam na znak, że rozumiem i wychyliłam się nieco, chcąc wszystko zobaczyć.

Na niewielkiej polanie, znacznie mniejszej, niż ta, na której leżeliśmy podziwiając gwiazdy, tańczyły jakieś postaci. Musiałam zmrużyć oczy i dobrze się przyjrzeć, by je dostrzec, zdawały się bowiem to znikać, to znów pojawiać, jakby wchodząc w cienie. Wokół nich za to pochylały się olbrzymie kwiaty, największe, jakie widziałam w życiu. Zapewne był to jakiś rodzaj nocnych kwiatów, jako że wyciągały główki do księżyca, a ich płatki były rozłożone, jakby trwał dzień. Także drzewa nie przypominały typowych; liście miały dziwaczne kształty, niepodobne do żadnych do tej pory mi znanych i kora chyba nieco świeciła, a może było to tylko złudzenie.

Raz jeszcze zerknęłam ku tańczącym i ledwo powstrzymałam się od krzyku zaskoczenia. Nie spodziewałam się bowiem ujrzeć istot przypominających wielkie owady. Dopiero teraz zobaczyłam, że wszyscy mają czułki, przezroczyste skrzydełka, a ich ciała również przypominały owadzie. Większość miała ludzkie jedynie głowy, natomiast w tłumie wypatrzyłam też olbrzymie modliszki czy ważki, nie próbujące nawet upodobnić się do czegokolwiek innego.

Dłuższą chwilę staliśmy tam, patrząc. Zastanawiałam się, czy zasłyszane śpiewy to jakaś znana muzyka, czy też skomponowana na poczekaniu, na potrzeby tej nocnej zabawy. Być może, przemknęło mi przez myśl, coś takiego odbywa się tutaj co noc.

Stare baśnie od nowaWhere stories live. Discover now