Rozdział 47: Jeremy

23 5 7
                                    

Jak najszybciej znalazłem się przy Melissie. Padłem obok niej na kolana i podniosłem, by sprawdzić, jak wyglądała cała sytuacja. Nie chciałem, by cokolwiek jej się stało. Ba, moim zadaniem była jej ochrona ponad wszystko, ale zostawiłem ją samą. Jeżeli coś jej się stało, wina leżała po mojej stronie.

— Me... — zaciąłem się nagle.

Po lewej stronie jej tułowia powstała ciemnoczerwona plama, która rozrastała się na materiał koszulki, bluzy i kurtki, rozlewając się także na podłoże oraz tworząc kałużę. Oddech niemal natychmiast mi przyspieszył. Powoli i ostrożnie odkryłem materiały, by ujrzeć najstraszniejszy widok na świecie.

Cztery ogromne ślady po pazurach Kościroga, które rozcięły skórę Melissy, idąc niemal od lędźwi do mostka.

Musiałem coś zrobić, jakoś zatamować krwawienie. Z powrotem ją odłożyłem, pamiętając, co mówił mi kiedyś tata: „W przypadku rany każdy ruch ją tylko pogarsza". Jak najszybciej zdjąłem kurtkę, a kolejno bluzę, pozostając tym samym w krótkiej koszulce, po czym przyłożyłem grubszy materiał do rany, jednak pomimo swojej obszerności, szybko zaczął przesiąkać.

Nie wiedziałem, co robić. Taka rana była śmiertelna. Jej aktualna utrata krwi, która płynęła, jak nurt rzeki, tylko przyspieszała to, co uznawałem za najczarniejszy scenariusz. Melissa umierała. Nagle mnie olśniło.

Przecież mam magię!

Skupiłem się, ponownie uwalniając moc, której przez jej poprzednie wykorzystanie pozostały resztki, ale powinno wystarczyć, by uleczyć Mel. Widziałem przy dłoniach błękitne pasma, jednak magia, zamiast wchłaniać się w ciało dziewczyny, zostawała odepchnięta, na co zmarszczyłem brwi. Powtórzyłem czynność kilkakrotnie, ale działo się dokładnie to samo.

Co się dzieje?!

Jak przez mgłę słyszałem ryk Kościroga, czyjeś krzyki, strzały, dźwięki walki. Byłem skupiony na Melissie. Coś nie było tak, jak powinno. Dlaczego Melissa odrzucała magię?! To nie miało sensu! Od kiedy ją poznałem, gdy pokazałem jej magię pierwszy raz, gdy zaczarowałem jej oczy, czy podczas naszego tańca w lesie, czary zawsze działały. Mało tego, istniały też jakiś czas później, bo Mel nie przeszkadzało ich istnienie, a teraz? Nic nie mogłem zrobić, a ja nie miałem bladego pojęcia, dlaczego coś takiego się działo.

Słyszałem wzburzenie ze strony innych Cieni. Każdy pluł sobie w brodę, wyrzucając przekleństwa pod adresem Kościroga, który zbiegł. Straciliśmy możliwość, aby go zabić, ale obecnie nie uważałem tego za priorytet. Podniosłem wzrok i odszukałem własnego ojca.

— TATO! — krzyknąłem, a on od razu zwrócił się w moim kierunku, usłyszawszy załamujący się głos.

Natychmiast podbiegł, a za nim reszta, która zamarła dwa kroki od nas, widząc rozrastającą się plamę na śniegu. Zarówno ja, jak i Mel byliśmy ubrudzeni krwią. Tata kucnął po drugiej stronie. Dał mi znak, żebym zabrał ręce od „opaski" i sam zerknął na ranę Melissy. Wzdrygnął się na sam jej widok i przełknął ślinę.

— Szybko traci krew — powiedział prędko. — Musimy ją jak najszybciej opatrzyć.

— Zabierzmy ją do domu — wyskoczyła Aria.

— Powinny tam być jakieś narzędzia — dodała płacząca już Maddy.

— Przy takiej utracie krwi będzie potrzebowała transfuzji — zauważył tata.

— Możecie to obgadać, gdy będziemy wracać! — podniosłem głos.

Złapałem ponownie za bluzę, spoglądając na chłopaków. Obok mnie natychmiast stanęli Leo i Can. Całą trójką złapaliśmy Mel, pamiętając, że musieliśmy uważać na ranę, aby bardziej się nie otworzyła. Już w kolejnej chwili jak najszybciej ruszyliśmy do domu.

ShadowsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz