Aleja Gwiazd: I

181 6 14
                                    

Aleja Gwiazd

Przez chwilę nic nie miało znaczenia. Prowadziłem samochód, nie mogąc przestać się śmiać. M. siedziała z tyłu razem z naszym synkiem. Mały próbował swych sił, śpiewając do muzyki z płyty. To było Forever Young, nagrane wiek temu przez jedną z popularnych wtedy grup rockowych. Włączyłem autopilota i obróciłem fotel. Skrzyżowałem ręce na piersiach i rzuciłem młodemu ironiczny uśmiech, skłaniając go do jeszcze odważniejszych wokaliz. Za oknami migały setki rozpędzonych pojazdów; głównie rodzinnych poduszkowców i coraz mniej popularnych klasycznych samochodów. Główna wylotówka z Rio de Janeiro. Popatrzyłem w górę. Przez szyberdach widziałem oddalające się drapacze chmur, linie kolei miejskiej i coraz rzadsze smugi pozostawiane przez wszelkiego rodzaju miejskie statki powietrzne. Uśmiechałem się i przymknąłem na moment oczy. Wycieczka za miasto dobrze nam zrobi.

Spojrzałem ponownie w niebo i zamarłem. Już nie widziałem drapaczy i samolotów. Niebo zmieniło barwę na ciemnobrunatną. Smolista konsystencja czegoś, co jeszcze przed chwilą było powietrzem, nie przepuszczała żadnych promieni słonecznych. Widziałem jedynie przebłyski ognia i silne wyładowania elektryczne. Jakaś kobieta zaczęła krzyczeć. Z niepokojem popatrzyłem na kanapę naprzeciwko mnie. Była pusta. Po M. i dziecku nie został nawet ślad. Jakby wspólna podróż nigdy się nie wydarzyła. Rozległ się przeszywający huk syreny alarmowej.

***

Oczy piekły mnie jak diabli. Mimo maksymalnej optymalizacji procesu, wybudzanie z krio-snu nie mogło należeć do przyjemności. Przeszedł mnie dreszcz na samą myśl o pierwszym kroku lub rozmowie z innymi. Na szczęście zostało do tego trochę czasu. Kabina hibernacyjna - przypominająca oszkloną trumnę - jeszcze się nie otwarła. Trwało sprawdzanie funkcji życiowych i dożylne uzupełnianie braków w organizmie. Oddech miałem płytki, ale równy. Poruszyłem lewą dłonią. Nieźle.

Wyglądało na to, że nawet głowę mam całą. Na tyle, żeby przypomnieć sobie te wszystkie pierdoły ze szkoleń przed lotem. I żeby wściec się na siebie za absurdalny sen, który wedle teorii nie powinien mieć miejsca podczas hibernacji. Choć pewnie wydarzył się już podczas budzenia.

Sygnał alarmowy ucichł, a ja odważyłem się stuknąć w drzwi kabiny. Od razu wyświetlił się bieżący status lotu:


Czas podróży: 19 y 5 m 11 d 2 h 54 min

Odległość do celu: 2 ly 1548.45 au*

Status statku: 3% uszkodzeń przedniego kadłuba...

Przestałem analizować. Ciąg cyfr był za długi. Zresztą wszystko miało być na odprawie. Na razie nie interesowało mnie nawet, dlaczego wybudzili mnie wcześniej. W głowie kołatała tylko jedna myśl: świat z mojego snu był martwy już od pół wieku.

***

Na mostku czekali kapitan i szef zespołu technicznego. Pomieszczenie zapełniało się, wciąż nie do końca wybudzonymi, kolegami. Wiedziałem już, że mieliśmy problem z ciśnieniem na dziobie statku. Mimo tarcz i szybkiego hamowania, nie zdołaliśmy uniknąć uszkodzeń spowodowanych przez deszcz mikrometeoroidów. Załoga podjęła decyzję o natychmiastowym powołaniu zespołu naprawczego. Witałem się ze znajomymi inżynierami i technikami. Sami wybitni, starannie wyselekcjonowani specjaliści w swoich dziedzinach: inżynierii materiałowej, silnikach fuzyjnych, mechanice i elektryce promów kosmicznych. Wiedziałem jednak, że w tym wypadku sprawa jest banalnie prosta: trzeba znaleźć dziurę i ją załatać. Liczył się czas reakcji.

SzczuryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz