Dzikość Serca: V

15 2 0
                                    

Quentin, mimo sceptycyzmu, jak zwykle wykazał się profesjonalizmem. Wciągnęliśmy go do operacji dopiero, gdy zrozumieliśmy, że bez wsparcia informatycznego nie mamy najmniejszych szans. Nie opuszczały mnie wątpliwości odnośnie jego zaangażowania, jednak gdy wyłączył kamery, wiedzieliśmy, że nas nie zawiedzie.

Przebicie się przez Nową Bogotę, gdy nie działał monitoring, a roboty zostały zhakowane, nie wydawało się dużym problemem. Zdawałem sobie sprawę, że animuszu dodaje mi dziwaczna mieszanka ziołowa, którą wraz z obcymi inhalowaliśmy się przed misją. Sam rytuał — stosowany przez Rh-alów przed wyruszeniem w niebezpieczną podróż lub bitwą ze zwaśnionym plemieniem — przypominał palenie haszyszu przez żołnierzy podczas działań zbrojnych. Zresztą, skutki również miał podobne. Mimo to starałem się zachować ostrożność.

Poruszaliśmy się obrzeżami miasta, gdzie w środku nocy nie sposób było natknąć się na żywego ducha. Nieliczne i raczej niemrawe, tak zwane "nocne życie", toczyło się dobry kilometr, dwa dalej. Grupa uderzeniowa składała się z Blacka, Frerwinda i Hrishijo, młodego podopiecznego wodza, którego późniejszym zadaniem miało być opisanie operacji reszcie plemienia. Hrishikesh zaznaczył, że nasza wyprawa jest testem młodzika. Również jego umiejętności bojowych, jeśli dojdzie do ewentualnej walki; choć zapewniałem obcych, że misja ma charakter wyłącznie sabotażowy.

Po około półgodzinnym spacerze w egipskich ciemnościach, wyłonił się nasz cel: rafineria. To w jej podziemiach znajdował się magazyn broni. Cała nielegalnie przetransportowana przez Rodrigueza broń palna. Z informacji, do których dotarł Quentin, wynikało, że technicy burmistrza zdołali spreparować również pokaźną ilość ładunków wybuchowych. Może gdyby ta wiedza dotarła do mieszkańców Esperanzy, pokojowe intencje i plany rozwojowe Rodrigueza zostałyby zakwestionowane.

Przy wejściu udostępniłem Quentinowi obraz z okularów AR. Wysłał impuls elektromagnetyczny o odpowiedniej częstotliwości, by uszkodzić czytnik tęczówki i wprowadzić drzwi w stan awaryjnego uwierzytelniania. Trochę dłuższą chwilę zajęło mu złamanie kodów dostępu i podszycie się pod tożsamość jednego z brygadzistów. Jednak nie zdążyłem się zestresować, a już byliśmy w środku. Nie musiałem robić nic więcej. Równocześnie otrzymałem informację, że druga grupa, składająca się z samych Rh-alów, dotarła do obozu pracy i zaczęła uwalniać swoich uciśnionych braci.

Zjechaliśmy na najniższy poziom. Znalezienie magazynu nie stanowiło problemu. Zgodnie z wcześniejszą umową, wzięliśmy minimum: kilka pistoletów, parę pospiesznie rozłożonych karabinków szturmowych. Zastanawiałem się, czy uda nam się zmniejszyć ich moc i zastąpić pociski kauczukowymi kulami. Na to jednak jeszcze miał przyjść czas. Black dorzucił do torby kilka granatów dymnych i prototypowe ładunki wybuchowe. Wyglądało na to, że naukowcy Rodrigueza zdołali w jakiś sposób zastąpić nieśmiertelne C4.

Większość broni zostawiliśmy na miejscu, oczywiście nie w niezmienionym stanie. Głównym celem był sabotaż — zniszczenie zapasów Rodrigueza. Wraz z Frerwindem rozłożyliśmy przygotowane ładunki czasowe. Bomby miały odpalić się kwadrans po naszym wyjściu. Gaz, który uwolni wybuch, pokryje wszystkie sprzęty w pomieszczeniu biologicznie czynną, żrącą substancją. Gdy następnego ranka ktoś otworzy magazyn, zastanie skorodowaną broń i lepką, śmierdzącą grzybnię, przypominającą oddychającą pleśń. Po amunicji i ładunkach nie zostanie nawet ślad.

Opuściłem pomieszczenie i zamarłem. W korytarzu czekał Rodriguez. Po obu jego stronach stały potężne roboty bojowe: krab i pająk. Były w pełnej gotowości. Celowniki laserów i lufa karabinu Ernesta mierzyły w naszą czwórkę.

— Paolo i James — uśmiechnął się, pokazując zęby — dobry wieczór panom! Przyznaję, spodziewałem się was.

— Gdzie jest David? — przeszedłem od razu do rzeczy. — Więzisz go gdzieś? Powiedz, że żyje, Ernest.

— Paolo, mój drogi — westchnął z miną jakby chciał rozłożyć ręce, lecz tylko poprawił chwyt na broni. — Nie mogę niczego zagwarantować. David był nieszczęśliwy ostatnimi czasy...

— I sprawiał ci problemy. Nie podzielał twoich poglądów — odezwał się cicho James. — A to dla ciebie wystarczający powód, by zabić. Zgadza się?

— Owszem. Pokój i harmonia społeczna wymagają stosowania ostatecznych metod wobec wichrzycieli — powiedział poważnie, aż przeszły mnie ciarki. — Niestety, właśnie macie okazję się o tym przekonać.

Nagle czas zwolnił. Rodriguez podnosił broń do oka. Jego usta składały się w rozkaz dla mechanicznych drapieżców. Sięgnąłem do kieszeni spodni. Ładunek EMP zawierał się w dysku o średnicy trzech centymetrów. Rzuciłem nie celując. W tej samej chwili padł strzał.

Roboty zwaliły się bezwładnie na ziemię. Czerwone punkciki laserów zgasły. Rodriguez opadł na jedno kolano. Stękał, próbując ponownie wznieść broń. Nie zdążył, Black wystrzelił po raz drugi. Ernest upadł, uderzając głową o posadzkę. Pod nim rosła czerwona kałuża.

Wraz z Jamesem podeszliśmy do nieruchomego ciała. Spojrzałem na eks-kapitana i skinąłem głową. Oddał spojrzenie i zabezpieczył broń. Czas naglił. Ruszyłem przed siebie i zaraz podskoczyłem. Wystrzał z Beretty w tak ciasnej przestrzeni był niczym huk moździerza. Odwróciłem się w stronę przyjaciela. Z rozdziawionych w bezbrzeżnym zdziwieniu ust, wyciekła strużka krwi. Kilka metrów za nami Hrishijo krzyknął i złapał się za głowę. Frerwind stał w lekkim rozkroku. Pistolet leżał pewnie w jego drobnych, błoniastych dłoniach.

— James! — podbiegłem do przyjaciela i wspólnika. — Nie! Nie ty!

Próbowałem utrzymać go na nogach, chwytając za barki, ale w jego ciele nie było już życia. Lewą dłonią znalazłem ranę wlotową na potylicy. Spojrzałem na opuszki, karmazynowe od ciepłej krwi.

— Co ty odpierdalasz?! Zwariowałeś?! — wrzasnąłem do Frerwinda, nie wypuszczając ciała Blacka. — Coś ty zrobił?! Idioto...

— Jesteś śmieszny, obcy — odpowiedział po angielsku. — Napatrzyłem się już. Nigdy nie zejdę do waszego poziomu.

— Przez cały czas udawałeś naszego przyjaciela? Po co ta szopka?!

— Nie. Nie przez cały czas. On — wskazał lufą na ciało Rodrigueza — przesądził to... Pozbył się Davida. Poza nim nie ma nikogo, kto rozumie lud Rh-al.

— Dobrze wiesz, że to nieprawda — szepnąłem. W gardle miałem pustynię.

— Nie tylko ten tu był... niegodny. Wy dbacie tylko o siebie... Sami egoiści... Nie powinniście przybyć na nasz świat.

Nastała cisza. Młodszy Rh-al kucnął przy ścianie, jakby liczył, że dzięki temu stanie się niewidzialny. Powoli odłożyłem ciało przyjaciela na posadzkę. Delikatnym ruchem zamknąłem jego powieki.

— Ciekaw jestem jak przekonasz wodza do swojego zdania! — powiedziałem wstając. — Zdaje mi się, że nie wszyscy podzielają twoją opinię!

— Nie wszyscy. Ale większość. Pozostałym otworzę oczy.

— Głupcze! — zaśmiałem się chrapliwie. — Szaman skaże cię za tę samowolę! Hrishijo jest naocznym świadkiem morderstwa, które miało tu miejsce.

— Tak, Hrishijo... ulubiony podopieczny starego Hrishikesha — cedził słowa, patrząc na swojego pobratymca. — Nasz przyszły wódz!

— Nie! Nie chcę wodzem — zaprzeczył gwałtownie młodzik. — Ty widzisz więcej! Ty zastąp Hrishikesha!

— I tak się stanie. Ale bez twojego udziału.

Frerwind podniósł broń i oddał kilka strzałów w stronę drugiego z tubylców. Hrishijo zdołał jedynie zamknąć oczy i wyciągnąć ręce w geście bezsensownej obrony. Patrzyłem na to wyprany z emocji. Nie ruszyłem się z miejsca.

— I tak młody Hrishijo padł kolejną ofiarą aroganckich Ziemian. Śmierć Blacka była... konieczna... Samoobrona. Tak to nazywacie?

Nie odpowiedziałem. Patrzyłem to na Blacka, to na drugie, zielone ciało. Nie doczekawszy się reakcji, Frerwind skierował się w stronę wyjścia. Wiedziałem, że bierze ze sobą jedną z toreb z bronią palną. Nie próbowałem go powstrzymać. To nie miało już żadnego znaczenia.

SzczuryWhere stories live. Discover now