Zaopiekuj się mną

16 2 2
                                    

Rh-alowie zaatakowali dwa tygodnie później. Po czasie dowiedziałem się, że stary Hrishikesh ustąpił ze swego stanowiska, dokonując rytualnego samobójstwa. Obcy nazywali to „powrotem do wiecznej wody". Musiał odkupić największy błąd swojego życia — przyjaźń z intruzami z Ziemi.

Władzę przejął Frerwind. Pod hasłem walki o wspólne dobro, ojczystą ziemię, zgromadził wiele plemion, rozproszonych w promieniu kilkuset kilometrów. Łącznie kilka, może kilkanaście tysięcy młodych i zdeterminowanych autochtonów.

Biorąc pod uwagę fakt, że również broni palnej mieli więcej od nas, nasze sytuacja od początku była beznadziejna. Żołnierze weszli w Ostatnią Nadzieję jak huragan, roznoszący na strzępy papierowe domy. Nie mordowali i nie niszczyli bez potrzeby; Frerwind co prawda zaraził podwładnych nienawiścią, ale to nie znaczyło, że stracił rozum. Rh-alowie chcieli przejąć miasto i korzystać z naszej technologii. Jakkolwiek gardzili naszą rasą, nie przenosiło się to na nasze zdobycze cywilizacyjne.

Oczywiście straty i tak następowały, być może nawet większe po stronie wroga. Co nie poprawiało naszej sytuacji. Ich wciąż było kilka razy więcej. Gdy przebili instalacje strażnicze i poradzili sobie z przeprogramowanymi przez Quentina robotami, kwestią czasu było, by miasto znalazło się w ich rękach.

By udowodnić kto naprawdę jest władcą Świata Węża, zdarzało im się robić pokazówki. Zniszczyli kaplicę, zamieniając jej pozostałości na świątynie WishRaRem. Zajęli uniwersytet, więzili w nim naukowców i naszych lokalnych polityków. Rozmontowali wirnik przy rzece. Najbardziej jednak dostało się Cristiano. Mężczyzna, który nigdy nie zaakceptował tubylców, w brutalny sposób zginął z ich ręki. Jako jedyny został utopiony, a następnie powieszony, w ramach publicznej egzekucji. Kara. Ku przestrodze. Zastanawiałem się, czy to była kolejna rzecz, której nauczyli się od nas.

Kristen jakoś się trzymała. Starała się nie wracać do feralnej nocy, gdy wszystko się zaczęło. Powtarzała, że to nie moja wina. Że możemy odejść i spróbować dalej żyć. Nie wierzyłem jej. Gdy Rh-alowie byli już w całym mieście, a większość ludzi zabrała ile mogła unieść i wyniosła się na zachód, doszło do kłótni. Technicznie rzecz biorąc do oskarżeń kierowanych w moją stronę. Rzucała nimi z szybkością karabinu. Na zmianę z błaganiami, bym ruszył tyłek i pomógł jej w pakowaniu naszych rzeczy. Chciała uciec razem ze mną. Nie ruszyłem się z miejsca. Wiedziałem, co chce usłyszeć, ale nie mówiłem nic. To nie miało już sensu. Obracałem w palcach mikrodysk z zapisem mojego poprzedniego życia. Kristen wyjęła mi go z rąk i rzuciła o ścianę. Urządzenie natychmiast uruchomiło holofilm, jak gram w piłkę z młodym. Chwilę później obraz zmienił się na mnie i M., tańczących w świetle Księżyca na Copacabana. Patrzyłem jak urzeczony, reszta przestała mnie interesować.

Kristen odeszła, ciągnąc za sobą walizkę z rzeczami, których i tak nie potrzebowała. Jej krzyk i przekleństwa kontrastowały ze spokojną melodią La Isla Bonita.

***

Dziś piszę po raz ostatni. Świadomość bezsensu tej czynności i osłabienie, które odczuwam ostatnio, odbierają mi energię.

Rankiem wybrałem się na dłuższy niż zazwyczaj spacer. Drewniana chata, w której mieszkam, położona jest na łagodnym płaskowyżu. Postanowiłem wejść na jeden ze szczytów, górujący dobre kilkaset metrów wyżej. Pogoda nie sprzyjała — kolejny dzień z rzędu wiał zimny, północny wiatr. Niebo siąpiło ciężkim deszczem. Czasem zastanawiam się, czy rytuały Rh-alów związane z pogodą, rzeczywiście nie wpływają na klimat.

Co jakiś czas przystawałem, próbując wypatrzeć tubylców kotłujących się w dole. Rh-alowie podbili nas i wypędzili. Teraz to do nich należała zarówno Nadzieja jak i Bogota. Ludzie poszli na zachód, lecz z informacji, które udało mi się wyłowić w ciągu sporadycznych spotkań z obcymi, wnoszę, że nie czekało tam na nich nic dobrego. Negatywne emocje mają to do siebie, że podlegają dyfuzji — szybciej niż gaz. Nie mogę wykluczyć, że moi rodacy trafili na plemiona jeszcze bardziej gardzące ludźmi niż bracia Frerwinda. Mieszkańców Nowej Bogoty spotkał jeszcze gorszy los. Uwolnieni Rh-alowie z Isrhadelsol zemścili się za wszystkie upokorzenia, których doznali od ludzi Rodrigueza. Za rozlaną krew braci, upuścili jej nam. Niedobitki rozpierzchły się na wszystkie strony świata.

Nie wiem co stało się z Kristen. Możliwe, że od dawna już nie żyła. Jak i reszta Ziemian. Całkiem możliwe, że jestem ostatnim homo sapiens na tym przeklętym padole.

Nie wiem czy obojętność Rh-alów względem mojej osoby wynika z faktu, że to mnie bezpośrednio zawdzięczali swoje status quo; czy po prostu uznali, że starzejący się dziwak, w znoszonych łachmanach, z posiwiałą brodą, nie stanowi dla nich żadnej atrakcji. W każdym razie, dopóki nie schodziłem w pobliże ich siedzib, mogłem liczyć na zupełny spokój. Czasem tylko przerywany przez wojskowe patrole, gońców lub kupieckie karawany. Nie wchodziłem im w drogę, a oni pozwolili mi przyglądać się ich ekspansji. Wokół byłych osiedli ludzkich, istniały teraz całe aglomeracje miejskie, które przyciągnęły dziesiątki tysięcy Rh-alów, pochodzących z głębi kontynentu. Pasmo górskie, na które wyniosłem się po opuszczeniu Esperanzy, wyznaczało granicę między krajem Frerwinda Mądrego i państwem Montherza — młodego, ambitnego szamana, który zdołał zjednoczyć wiele plemion pod sztandarem Wiecznego Ishradelsol.

Wyszedłem na szczyt, setny raz kontemplując umieszczony w kamiennym kręgu ogromny totem jedynego boga wszystkich tubylców. Daleko w dole rysowały się kopalnie żelaza i węgla, o kontrolę nad którymi rywalizowały oba państwa. Zresztą konflikty wybuchały już chyba z każdego możliwego powodu. Władcy wyrywali sobie z rąk rafinerię biopaliwa, elektrownie, ziemie uprawne. Przestało być ważne czego naprawdę potrzebują, z czego potrafią skorzystać. Liczy się prestiż. Prestiż i bogactwo.

Około południa rozpogodziło się. Siedziałem na wielkim, obłym głazie, często wykorzystywanym jako punkt obserwacyjny. Po mojej lewej stronie, na zachód od górskich szczytów, zauważyłem czworoboczną kolumnę, powoli sunącą w stronę wąskiego przesmyku, stanowiącego jeden z nielicznych, niestrzeżonych tuneli, łączących wrogie kraje. Przez chwilę zdawało mi się, że echo niesie odgłos bębnów, którymi dobosz wyznaczał rytm wojska.

Zaśmiałem się gorzko. Zrozumiałem, że jednak nam się udało. Kolonizacja Świata Węża zakończyła się sukcesem. Na tej planecie tętniło już ludzkie życie.

SzczuryWhere stories live. Discover now