Republika Marzeń: III

18 2 0
                                    

Dzień rozpoczął się wyjątkowo przyjemnie. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, były promienie słońca, przenikające przez drewniany strop mojej skromnej chatki. Nie to mnie jednak obudziło, lecz gorące usta Kristen. Gdy tylko uświadomiła sobie, że nie śpię, przerwała i popatrzyła mi w oczy, szelmowsko przygryzając język. Udając złość, posadziłem ją na sobie. Ściągnąłem z niej mój T-shirt, w którym mogłaby się utopić. Była zupełnie naga. Przez chwilę wodziłem rękoma po jej udach, brzuchu i bladych piersiach, z dumnie sterczącymi, różowymi sutkami. Jej skórę przeszedł dreszcz. Przestałem się droczyć i mocno chwyciłem za jej biodra, nakierowując ją na sterczącego członka. Jęknęła. Utonęliśmy w sobie, oddając się prastaremu rytmowi.

Z tylko naszego świata wyrwało nas walenie do drzwi i krótki okrzyk: "Chodźcie, mamy ich!". Dopiero wtedy uświadomiliśmy sobie ogólny hałas i poruszenie. W pierwszym momencie, naturalnie, zignorowałem wariata. Nie dałem się wybić z rytmu. Dopiero gdy skończyliśmy, Kristen zapytała co mogło się stać. W jednej chwili dotarło do mnie, o co chodziło. W pośpiechu założyłem spodnie, narzuciłem koszulę.

— Cholera, Paolo! — Kristen ledwo zdołała usiąść na brzegu kilkukrotnie już wzmacnianego łóżka. — Pali się, czy co? Może byś na mnie poczekał?!

— Przepraszam, Krissy. Wszystko się wyjaśni. Po prostu muszę tam być — odwróciłem się w drzwiach. — Ubierz się i dojdź do mnie.

— No dobra, dobra. Ale zaraz! Gdzie?!

— Na brzeg rzeki, północna brama! — odrzuciłem z pewnością i już mnie nie było.

Zastanawiałem się, czy dalej tam są. I co im zrobili? Czułem, że w końcu się pojawią. Wynurzyli się z wody, tam gdzie rzeka wpływa do Ostatniej Nadziei — naszej osady. Był środek dziesięciodniowego tygodnia, a więc dzień wolny. Mimo to wodne istoty z pewnością napatoczyły się na straż. Na zmianę utrzymywaliśmy całodobową wartę przy symbolicznych bramach.

Biegłem opustoszałymi ścieżkami. Minąłem ciche laboratorium i kilka rolniczych chat. Zaraz za nimi rozciągały się oszklone pola uprawne, górował spichlerz. Ścinałem drogę, sadząc jak największe kroki. Wreszcie moim oczom ukazał się młyn i najważniejsza konstrukcja — punkt uzdatniania wody. Pobiegłem w ich stronę, dysząc ciężko. Na dole, nad brzegiem rzeki, krąg ciekawskich tworzyło dobre sto, sto pięćdziesiąt osób. W jego centrum kłóciło się kilka postaci. Rozpoznałem Blacka, Roberta, dwudziestoparoletniego eks-sportowca Cristiano oraz profesor lingwistyki, której imienia nie pamiętałem. Za nimi, pod czujnym okiem wartownika, stała nieruchomo drobna wodna istota. Górne kończyny miała splecione z tyłu głowy, jak rzucony o maskę samochodu gangster ze starych amerykańskich filmów. Osobnik nie opuścił wzroku. Spokojnie lustrował otoczenie, czekając na dalszy bieg wydarzeń. Dopiero po chwili zorientowałem się, że oddychanie powietrzem nie sprawia mu najmniejszego problemu.

— Zabili Davida! — Twarz Cristiano była ogromna i czerwona jak słońce. — Sprawa jest prosta!

— Uspokój się. — Black wyglądał na zniecierpliwionego. — Powtarzam ci: David żyje, jest w śpiączce i wciąż nie wiemy dlaczego.

— Pobratymcy tego stwora tak go załatwili! Wszyscy to wiedzą, "kapitanie" — zadrwił wkurzony młodzieniec.

— Nie, nie wiedzą — nie dawał się wyprowadzić z równowagi James. Mówił spokojnym, nie znoszącym sprzeciwu, tonem. — Nic o nich nie wiemy. Poza tym, że są obdarzeni inteligencją. Rozpoczęcie międzykulturowego dialogu od brania jeńców lub absurdalnego odwetu, to najgorszy z możliwych początków.

— A kto mówi o dialogu z tymi rybo-ludźmi?!

— I o tym właśnie mówię — uśmiechnął się smutno Black i rozłożył ręce.

SzczuryWhere stories live. Discover now