3

2.3K 336 134
                                    


Zachód słońca, cichy i nagły, zostawił po sobie tylko ledwie dostrzegalną karminową poświatę, jak ulotne wspomnienie czułego pocałunku na zamyślonym, kobaltowym niebie. Zmęczony Ra zniknął niepostrzeżenie za horyzontem w swojej Barce Milionów Lat, ustępując szybko pola milczącej Nut z jej gwiaździstym, czarnym płaszczem otulającym czule pustynię, dolinę Nilu i Miasto.

Nefri zwykle kończyła dzień, wpatrując się w odległy zachodni horyzont, zanosząc ostatnie, nieme modlitwy do Boga-słońca, prosząc go o opiekę nad swoją matką w odległym kraju Kusz i o wsparcie przy budowie królewskiej piramidy. Tym razem spędziła zachód w nieruchomym letargu, jej umysł zbyt wyczerpany, żeby się modlić, a jednocześnie zbyt pobudzony, żeby spać.

Gdy podniosła się ze stygnącego piasku, zmrok niemal całkowicie przejął panowanie nad odchodzącym dniem. Delikatne tchnienie wiatru niosło zapach ogniska, soli i kardamonu. Wzięła jeszcze jeden głęboki, uspokajający wdech i rozejrzała się wokół. Nieco poniżej wzniesienia gęstniejący mrok rozświetlał migotliwy żar kilku kawałków koncentrycznie ułożonego drewna, nad którymi parował wesoło niewielki mosiężny garnuszek. Tuż obok, u wejścia do kolorowo tkanego namiotu, siedział Tut, nucąc coś do siebie niezrozumiale.

Cicho jak pustynny kot ześlizgnęła się po kamienistym zboczu i stanęła na granicy pełzającego światła. Tut musiał jakoś ją usłyszeć, bo natychmiast wyprostował się i utkwił alarmująco nieruchomy wzrok w ciemności nad jej głową. Stary nadzorca znał pustynię lepiej niż ktokolwiek z metdżai i nieporównanie lepiej od wszystkich mieszkańców Miasta jakich kiedykolwiek Nefri miała okazję poznać. Być może dlatego czuła z nim tę szczególną więź. Być może dlatego potrafiła mu zaufać niekiedy bardziej niż Sebu, którego pod każdym względem traktowała przecież jak brata, ale który w końcu bądź co bądź, urodził się w dumnym Abydos, a pustynny żar był dla niego tylko synonimem udręki.

- Jeszcze tu jesteś? – Uśmiechnął się Tut, gdy wychyliła się nieśmiało z cienia. Zmarszczki wokół jego charyzmatycznie lśniących oczu dowodziły jasno, że jego twarz przywykła do uśmiechu. - Przecież twoja lekcja geometrii jest dopiero jutro – dodał, udając surowy ton.

- Tak... wiem – bąknęła niepewnie. Tut zawsze budził w niej nie do końca zrozumiały respekt. W zasadzie byli przyjaciółmi, ale coś w jego osobie, w jego spokojnym głosie z tym obcym, melodyjnym akcentem, coś w jego gromiącym ją zwykle spojrzeniu i dumnej postawie, sprawiało, że czuła się przy nim jak nieporadne dziecko.

Tut zmrużył zabawnie jedno oko i klepnął miejsce obok siebie, tuż przy dogasającym ogniu.

- Skoro już tu jesteś, usiądź i zjedz ze mną – zachęcił tonem, któremu nie potrafiła się sprzeciwić po czym zmarszczył swoje wysokie czoło - Co tym razem cię trapi?

Nefri westchnęła, zajmując miejsce przy ogniu. Gdy wyciągnęła przed siebie dłonie, promienne płomyki wyskoczyły wyżej, z entuzjazmem oblizując na wpół zwęglone polana i wesoło sypiąc iskrami prosto w niebo. Tut chrząknął na ten widok, unosząc delikatnie jeden kącik ust, ale nic nie powiedział.

- Trzeci architekt na pewno już na mnie doniósł – wyznała z całkowicie szczerym smutkiem. Wyciągnęła nadpalony patyk z ogniska i zaczęła bazgrać nim koncentryczne kształty na stygnącym piasku. Tut milczał przez długą chwilę, przypatrując się niebu.

- Dałaś się sprowokować – podsumował w końcu cierpko i z westchnieniem sięgnął po bulgoczący coraz głośniej nad ogniem garnuszek. - To było nierozsądne. Zawsze ci powtarzam...

- Należało mu się! – przerwała zniecierpliwiona Nefri. Przecież Tut dobrze wiedział, co ją zdenerwowało, znał ją, znał Nitokrisa i na pewno rozumiał, że jego zachowanie tego dnia było absolutnie nie do zniesienia.

Oddech słońcaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz